W listopadzie 2015 r. zaczęliśmy organizować rejs, dla mnie i kolegi Jarka pierwszy kapitański. W grudniu wyczarterowaliśmy jacht. I to nie byle jaki, ale jacht-legendę – s/y „Copernicus”. Zimą skompletowaliśmy załogę, a potem były przygotowania, które objęły wszystko, co miało sprawić, by żegluga była bezpieczna i spokojna. Wiosną trenowaliśmy intensywnie manewry portowe w Pucku. Zrobiliśmy wiele, aby wyprawa się udała, ale na wodzie wszystko się może przecież zdarzyć.
Czy w XXI wieku, na środku oceanu, można odnaleźć nieznany ląd?
Cel był jasny: opłynąć Przylądek Horn. W tym wypadku nie chodziło jednak tylko o „zaliczenie” trawersu słynnych skał i powrót do portu. Horn był ważny, ale nie mniej ważne było poznanie hornowego archipelagu. Dodatkowym utrudnieniem był mały jacht (9 m), na dodatek drewniany i bardzo skromnie wyposażony, prowadzony w zaledwie dwie osoby (w tym kapitana bez palców).
Projektanci, wymyślając morskie konstrukcje między 7 a 9 m długości, mają bardzo trudne zadanie. Z jednej strony oczekiwania klientów – chcą jacht morski, zdolny do bezpiecznej żeglugi po morzu, ale też – kiedy się decydują na górną granicę przedziału – wygodny, z wnętrzem „do życia”, a nie psią budę.
Było około siódmej rano, gdy do naszej kajuty wpadła Natasza i wywołała załogę watchleaderów na pokład. Złamał się lewy watersaling nowo wybudowanego żaglowca „Lê Quý Đôn”, którym dopiero co przepłynęliśmy Biskaje, a przed sobą mieliśmy jeszcze dwa oceany.