Najpierw kilka słów wyjaśnienia. „Phoenix”, dziewięciometrowy slup, na którym płynęliśmy, to jacht rumuński, a jego kapitan, a zarazem właściciel i budowniczy (jednostka powstała dobre 26 lat temu) to Marius (Mario) Albu, pierwszy rumuński żeglarz, który wyruszył w wokółziemski rejs. Poznaliśmy się z Mariem na Denali, najwyższej górze Ameryki Północnej, bo oprócz morza każde z nas kocha wysokogórskie wspinanie. Mario miał pecha – szczyt zdobył, ale przy załamaniu pogody, jakie wówczas nastąpiło, omal nie przypłacił tego życiem. Miał szczęście w nieszczęściu – wraz z trzema kolegami, z którymi też się wtedy wspinałam, udało się nam rumuńskiemu koledze pomóc. Prawdziwy dramat zaczął się wtedy, kiedy się okazało, że pomocy potrzebuje jeszcze pewien polski wspinacz – ratowanie dwóch osób bardzo spowolniło powrót do obozu, a na dodatek wezwany helikopter obu poszkodowanych mógł zabrać do szpitala dopiero po dwóch dniach. Niestety, dla Maria skończyło się to poważnym odmrożeniami nosa i dłoni, a w ostatecznym rachunku – utratą większości palców.
Po niefortunnej wyprawie Mario odpuścił góry, oddając się realizacji swoich żeglarskich planów. Kiedy dopłynął do Australii, po raz pierwszy rzucił w mejlach temat wspólnego opłynięcia Hornu. Potem propozycje, żeby popłynąć razem, pojawiały się jeszcze kilkukrotnie. Początkowo traktowałam je dość luźno – byłam skupiona na zdobywaniu Korony Ziemi (najwyższe szczyty wszystkich kontynentów), a na Hornie już wcześniej przecież byłam (w 2003 r. na jachcie „Stary”, w rejsie z Valparaiso na Falklandy). Z czasem zaczęło mnie jednak korcić – tamten rejs (na „Starym”) miał inny charakter, poza tym Hornu nawet nie widzieliśmy, przechodząc go w odległości 200 Mm (odbijaliśmy na Antarktydę). Teraz była okazja, aby nie tyko mieć Horn na wyciągnięcie ręki, ale też poznać inne wysepki okołohornowego archipelagu. Nie bez znaczenia było też to, że po przeżyciach na Denali miałam kaca moralnego – wiedziałam, że gdyby nie konieczność ratowania polskiego wspinacza, Mario byłby szybciej sprowadzony do obozu i prawdopodobnie uratowałby palce. Opcją „spłacenia długu” za rodaka była pomóc Rumunowi w spełnieniu jego marzeń (w związku ze swoją niepełnosprawnością bał się płynąć na Horn sam). I co też ważne, wszystko pasowało logistycznie – po wyprawie na położony na Antarktydzie Mount Vinson, ostatni szczyt w mojej Koronie Ziemi, i tak musiałam się znaleźć w chilijskim Punta Arenas, podczas gdy jacht Maria stał w pobliskim Puerto Williams.
Decyzja była podjęta: płyniemy! Do naszej dwójki dołączyła jeszcze Catalina, żona Maria, która od razu zaznaczyła, że w pracach pokładowo-nawigacyjnych udzielać się nie będzie, ale zajmie się kambuzem. Układ był wygodny, poza tym cokolwiek by mówić, energia i poczucie humoru Cataliny mnie akurat bardzo przypadły do gustu.
Więcej na ten temat można przeczytać w Jachtingu 12-1/2017. Dostęp on-line do całego numeru tutaj w cenie 7.00 PLN.
Fot. Marius Albu