Przez następne dni snurkowaliśmy w kryształowo przejrzystej, ciepłej wodzie, pomiędzy głazami i skałami, nie głębiej niż dwa do trzech metrów – dosłownie godzinami. Bączek zacumowany do bojki wyznaczał środek, wokół którego pływaliśmy, buszując w podwodnym świecie. Od brzegu rafy dzieliło nas około trzydziestu metrów.
Już wcześniej postanowiliśmy z moim synem Michałem wypłynąć poza płytki obszar rafy na ścianę, o którą rozbijały się fale, w to miejsce, gdzie potężna rafa opiera się naporowi oceanu; tam, gdzie pod naszymi ciałami otworzy się kilkudzięsięciometrowa, granatowa głębia. Należało tylko odnaleźć wskazane przez tubylców miejsce, którym można było przepłynąć w stronę oceanu. Kiedy znaleźliśmy się już po drugiej stronie i oceniliśmy, że nie ma niebezpiecznych prądów bocznych wzdłuż rafy, zaczęliśmy snurkować tuż przy ścianie.
W czasie jednego z zanurzeń wpłynąłem w niebieską chmurę. Właściwie w srebrnogranatową, iskrzącą się zimnym blaskiem miliardów łusek. Żyjący obłok otoczył mnie i pochłonął. Zniknęła góra, dół, zniknęła jasna od słońca powierzchnia morza. Zawisnąłem gdzieś na głębokości sześciu, może siedmiu metrów pośrodku drgającej olbrzymiej ławicy ryb w kolorze głębokiego błękitu. Przez chwilę trwałem bez ruchu. W tym momencie, przez krótką, ulotną jak westchnienie chwilę poczułem się jakbym przebywał w źrenicy źrenic. Kiedy zacząłem unosić się bezwładnie ku górze, kierunki odzyskały znaczenie. Ryby rozstępowały się przede mną, w ciszy odpływały na odległość wyciągnięcia ręki, jakby zdziwione, nie okazując zbytniego zainteresowania tym stworem, który tylko na krótko wkroczył w ich świat.
Cały artykuł przeczytasz w Jachtingu 12-1/2015. Dostęp do numeru online tutaj w cenie 9.90 PLN