Po kilku dniach poszukiwań jachtu byliśmy nastawieni mniej entuzjastycznie. Po kilku miesiącach – nadal nic. Andrzej leci więc w listopadzie na Filipiny, żeby na miejscu poszukać kontaktów do prywatnych właścicieli. Udaje się. Mamy zarezerwowane jachty. Możemy ustalać szczegóły...
Kolejne miesiące spędzamy na wyszukiwaniu informacji, zbieraniu ciekawostek o miejscach wartych odwiedzenia. Powstaje wstępny plan trasy. Bierzemy pod uwagę wiatr, monsun północno- wschodni. Andrzej, organizator i kapitan, planuje trasę – wystartujemy z Coron (Busuanga) i popłyniemy z wiatrem na południe, później wrócimy, pod wiatr, między wyspami na Busuangę i w ten sposób nabierzemy wysokości, żeby przepłynąć dalej na wschód, na Boracay. Tam zakończymy rejs. Nasza grupa liczy 19 osób. Przed rejsem zwiedzamy Manilę i okolice, a także wybieramy się na wycieczkę na wulkan Pinatubo, położony ok. 100 km na północ od Manili. Atrakcji lądowych jest wiele, jednak żeby z nich skorzystać, trzeba zarezerwować sobie dużo czasu na przejazdy. Przykładowo, pokonanie 350 km na tarasy ryżowe to 10–15 godz. drogi wynajętym autem. Po krótkiej części lądowej lecimy na sąsiednią wyspę – Busuangę.
W Coron na bojach czekają na nas jachty. Jeden z nich to katamaran należący do surfera, żeglarza i świetnego organizatora imprez. Na jachcie jest też Otto – chyba jedyny pies, który uwielbia pływanie na desce surfi ngowej! Drugi jacht to ciekawa konstrukcja Wharram Tiki 46. Prywatna łódź użyczona nam przez zaprzyjaźnionego właściciela. Na jachtach są z nami lokalni boatmani – Edi, Lydio, Ronnie i Riki, którzy mają nam pomóc w obsłudze jednostek. Jak się szybko okaże, ich pomoc jest nieoceniona, ponieważ w czasie rejsu jesteśmy zdani tylko na siebie, bez możliwości uzyskania jakiegokolwiek wsparcia w razie awarii, a będzie ich kilka – motory, windy kotwiczne czy silniki do dingi.
Gdy tylko załogi docierają na miejsce, ruszamy na zakupy wraz z naszymi boatmanami, którzy są przewodnikami po mieście. Zaprowiantowanie jachtu zajmuje kilka godzin – w mieście asortyment jest bardzo ograniczony. Gdy tylko docieramy na pokład, odpływamy w stronę pobliskiej wyspy Coron Island i malowniczej zatoki Twin Lagoon. Na Filipinach słońce zachodzi o 18.00, a pół godziny później jest już ciemno. Pierwszą noc spędzamy na kotwicy, osłonięci od wiatru w zatoce. Stajemy burta w burtę, rzucając dwie kotwice. W ten sposób udaje się stworzyć naprawdę duży pokład i tym samym doskonałe miejsce na integrację dwóch załóg. Armator zaskakuje nas wyposażeniem jachtu, którego nie powstydziłaby się... dyskoteka! Jest oświetlenie, hamak, nagłośnienie, agregat, a nawet świetlna kula!
Pierwszy dzień wita nas gorącym słońcem już o 6 rano – wschód następuje bardzo szybko, zaledwie w godzinę temperatura sięga już ponad 30 stopni. Rozpoczynamy od wycieczki do laguny. Wstęp jest płatny – kosztuje 200 pesos fi lipińskich od osoby (ok. 17 zł). Po krótkiej wspinaczce widzimy lazurową lagunę wewnątrz góry. Nie ma zbyt wielu turystów i można się wykąpać w słodkiej wodzie. Również widok na zatokę jest imponujący.
Cały artykuł z wyprawy przeczytasz w Jachtingu 6/2015. Wersja online tutaj.