Jesteśmy już za atlantyckim przesmykiem i płyniemy w cieniu wyspy. Tego roku udało mi się wygospodarować aż cały miesiąc na pływanie w tym rejonie. W czasie poprzedniego rejsu odwiedziłem Johna Baptiste'a z Saint Vincent i obiecałem, że tym razem znowu przypłynę do jego zatoki, już za osiem dni. Zmiana jachtu, zmiana załogi w Le Marin, odebranie przysłanego z Polski numeru „Jachtingu” i jeszcze jednej małej niespodzianki dla Johna, sztauowanie i w drogę. Zajęło mi to dokładnie tydzień i jeden dzień.
Zatoka Chateaubeliar, do której zdążaliśmy, jest portem wejścia na Saint Vincent i Grenadyny. Można tam w rozsądnym czasie dokonać wszystkich czynności celno-paszportowych – tak zwanego clearance. Już z daleka wypatrywałem pogryzionej przez rekina deski surfi ngowej, na której John od dziesięciu lat pływa po zatoce. W oddali dojrzałem tylko czerwony plastikowy kajaczek Jeffreya – przyjaciela Johna, który odbiera ze stojących na kotwicy jachtów śmieci, przywozi lód, owoce. Łatwo go rozpoznać, bo któraś z polskich załóg podarowała mu ogromny czerwony kapelusz kibica z wielkim orłem. Kiedy podpłynąłem na kotwicowisko, Jeff rey zamachał na przywitanie krótkim pagajem i powiedział, że John jest w górach, ale niedługo powinien już być. Wskazał nam także lepsze miejsce do rzucenia kotwicy w cieniu dużego wzniesienia. Faktycznie, pasat odkręcił dzisiaj o kilkanaście stopni i przedostawał się pomiędzy wulkanicznymi górami na zwykle osłoniętą zatokę, co chwila ustawiając zakotwiczone jachty na innych pozycjach. Przezornie stanąłem trochę dalej od pozostałych i wyłożyłem całe 50 m łańcucha.
Kiedy klarowaliśmy łódkę do postoju, zauważyłem w oddali Johna na desce. Jego „łódeczka” wyglądała inaczej niż zwykle. Przedtem biała, teraz była raczej czarna, do tego jakby grubsza i wyższa. Kiedy podpłynął do burty, okazało się, że jest załadowany do maksimum. Worki z grejpfrutami, mango, kokosy, passion fruity, banany: te do jedzenia i do smażenia – plantin, owoce budyniowe, a nawet świeżo złowione ryby. Kiedy wyjmował wszystko z plastikowych worków, zobaczyliśmy też olbrzymie zielone owoce chlebowca i dojrzałe, soczyste papaje. Podpływający na łódkach tubylcy zwykle oferowali po kilka bananów, może pomarańczy, a tu taki urodzaj. Moja załoga też była zdziwiona i zaskoczona, czekała na rozmowę o cenie takich frykasów.
Cały artykuł przeczytasz w Jachtingu 3/2015. Dostęp online do numeru tutaj w cenie 9.90 PLN