Pan i Pańska małżonka Elżbieta są aktywnymi mazursko-morskimi żeglarzami – kiedy zaczęła się Pana przygoda z wodą?
Kontakt z żeglarstwem mam od 1959 r. To było żeglarstwo klubowe, do którego poznania zaprosili mnie koledzy ze studiów. Zarazili mnie żeglarstwem i tak już zostało. Potem była przerwa na ukończenie Politechniki Warszawskiej, czas na założenie rodziny, uruchomienie biznesu, który początkowo bazował na usługach mechanicznych i elektromechanicznych. Potem zacząłem robić części zamienne do maszyn rolniczych.
Czy na politechnice uczyli materiałoznawstwa?
Oczywiście.
To musiał być dla Pana cenny kawałek lekcji. Bez tej wiedzy trudno chyba zaczynać produkcję?
W normalnym państwie gdyby Pan miał możliwość działania, byłoby to i nadal jest bardzo istotne. Kiedy ja zaczynałem w latach 70., rzemieślnicy opierali się na substytutach, na czym popadnie. To były odpady produkcyjne, buble, zwroty z armii, człowiek musiał się wykazać więcej niż przedsiębiorczością. W moim wypadku produkt pt. przyczepa jachtowa, która ma transportować bezpiecznie przedmiot o wielokrotnie wyższej wartości, obliguje do zastosowania materiału, który nie wróci do producenta w formie reklamacji. Nasze przyczepy są ziszczeniem marzeń niejednego producenta, ponieważ nie mamy żadnych reklamacji. W tamtych czasach na większą skalę nie można było tego robić, ponieważ system nie pozwalał na to, by Kowalski mógł być producentem. Kowalski mógł być uzupełnieniem tej dużej machiny produkcyjnej PRL-u, taka była obowiązująca doktryna. W związku z tym kwestia dostępu do materiałów, do maszyn, to była droga przez mękę. Nowe maszyny mogły kupować przedsiębiorstwa spółdzielcze, państwowe, a ja mogłem kupować maszyny zużyte, kompletnie zdekapitalizowane, które nadawały się wyłącznie na złom. A ja poddawałem je renowacji i używałem ich do swoich celów. Czasami przydawały się znajomości. Miałem fajnego, cudownego przyjaciela w Metalexporcie, który pomógł mi nabyć świetne tokarki wyprodukowane w Korei Północnej na czeskiej licencji. Pracują do dzisiaj.
Czy to prawda, że problem z zakupioną kiedyś przyczepą był powodem, dla którego zaczął Pan produkować własne przyczepy podłodziowe?
Jest w tym ziarno prawdy. Do pierwszej zakupionej w latach 80. łodzi kupiłem przyczepę, która, jak się okazało, na drodze sprawowała się dobrze do prędkości 55 km/h. Powyżej tej granicy przyczepa dostawała ruchów wężykowatych i wyrzucało samochód z jezdni. Sposobem udało mi się ją usztywnić. Niestety modyfikacja okazała się niewystarczająca i całkowicie zmieniłem konstrukcję przyczepy. Podczas testów mojej prototypowej
przyczepy dobiłem do 70 km/h (zestaw z jachtem), czyli granic możliwości mojego auta. Różnica w komforcie jazdy była niewyobrażalna.
Cały wywiad przeczytasz w Jachtingu w numerze 10/2015. Numer dostępny online tutaj - 9.90 PLN.