Złamanie masztu jest wielkim problemem i niesie ze sobą ogromne niebezpieczeństwo. Po pierwsze w chwili złamania maszt może na kogoś upaść. Jeżeli ułamie się nad pokładem, zwisające szczątki mogą zmieść z pokładu znajdujących się na nim ludzi albo pociągnąć kogoś za burtę (wypadek „Solarisa”). Trzeba także posprzątać bałagan, co jest niebezpieczne i często wymaga specjalnych nożyc. Ponadto jacht zostaje pozbawiony głównego i niezawodnego napędu. Na maszcie najczęściej też mocowane są anteny radiowe, więc załoga traci możliwość wezwania pomocy. Złamanie masztu to również podarcie żagli, zniszczenie rollera i ogromne szkody materialne. Na kursach żeglarskich nie ma zbytnio czasu zastanawiać się nad obciążeniami, kratownicami, metodą elementów skończonych i takimi tam. W zasadzie słusznie – na standardowym jachcie czarterowym maszt po prostu jest, ustawiony przez firmę, i nie należy go ruszać. Ruszysz – odpowiadasz. Jeżeli tylko nie wyrżniesz w most Pasman, będzie OK. Jednak mnie pływałoby się dziwnie, mając nad głową maszt i nie wiedząc, co się z nim dzieje.
Przechodząc do meritum, na początek trochę teorii z tematu budowy jachtów żaglowych. Otóż tradycyjnie maszt trzymany jest przez sztag lub sztagi z przodu, achtersztag i baksztagi z tyłu, oraz wanty z boków. Takielunek „topowy” (zwany IOR-owskim od formuły regatowej IOR, która premiowała takie jachty) ma najczęściej stenwanty (prawą, lewą) i wanty kolumnowe (po dwie na burtę). Czasem dodatkowo montuje się paduny (padun to taka
wanta nieprzechodząca przez saling i „łapiąca” maszt powyżej salingu, coś pomiędzy wantą a baksztagiem). Kilka sztagów pozwalało stawiać żagle różnych rozmiarów i przy silnym wietrze cofnąć do rufy środek siły przyłożonej do żagla (przez postawienie foka na babysztagu zamiast na forsztagu). Stosowano różne patenty, jak np. odpinanie babysztagów podczas żeglugi na wiatr przy słabszym wietrze czy z wiatrem, by nie przeszkadzały w pracy ze spinakerem. Obecnie to raczej historia, ale można się przyjrzeć paru rozwiązaniom.
Wyobraź sobie „typową żeglarską scenę”, którą podsumowuje przyśpiewka: „Hej, wiatr nam w rufę wieje, hej wiatr nam w rufę wieje, hej, jak tak dalej pójdzie, roz... to znaczy uderzymy w keję”.
Jacht uderza dziobem w keję i się zatrzymuje. Ale maszt działa jak bat, uderzenie przenosi się aż na top i zwielokrotnione ramieniem szarpie mocowaniem achtersztagu (i want), stalówki przenoszą szarpnięcie
na okucia na dole... Pewnie nic szczególnego się nie zdarzy. Mikroskopijna rysa, która tworzy tzw. karb, koncentracja naprężeń, korozja międzykrystaliczna i parę miesięcy, a czasem lat później maszt leci. I nikt nie wie dlaczego – przecież aż tak bardzo nie wiało.
Fot. Autor
Pełną wersję artykułu wraz z prezentacją rysunków przeczytasz w Jachtingu 5/2015.