Właściciel jachtu, pan po pięćdziesiątce, nie miał z żeglarstwem nic wspólnego przez ostatnie 20 lat. Chciał wrócić do dawnego hobby, tym bardziej że zbliżała się emerytura i potrzebował czegoś, co wypełni mu czas. Kupił s/y „Pastime” od brokera, który zapewnił go o sprawności jednostki potwierdzonej przeglądem technicznym. Jacht miał być docelowo trzymany w Portsmouth, toteż w ramach umowy sprzedaży broker załatwił przeprowadzenie go przez skippera o odpowiednich kwalifikacjach. Panowie poznali się na kei o poranku 17 marca, aby popatrzeć na wodowanie jachtu, który od dawna już stał na lądzie. Obu żeglarzom raczej się śpieszyło – z przyczyn prywatnych chcieli jak najszybciej przestawić łódź i wrócić do domu.
Zaprowiantowali, zatankowali jednostkę, po czym wypłynęli w kilka godzin po wodowaniu. Jak się szybko okazało, obaj cierpieli na chorobę morską i nie byli w stanie przebywać dłużej pod pokładem, więc postanowili odpoczywać w kokpicie. Na początku płynęli bez większych przygód na silniku i pod małym fokiem. Siła wiatru powoli rosła. Sytuacja zmieniła się o 1900, gdy zapaliła się kontrolka temperatury w silniku i konieczne było jego odstawienie. Jako że pod fokiem z wiatrem jacht płynął z prędkością ponad 6 węzłów i istniała realna szansa, że uda się zdążyć na korzystnym kierunku prądu w kanale, postanowiono kontynuować podróż według pierwotnego zamysłu. Po dwóch godzinach niespodziewanie zaczęły padać akumulatory. Gasły po kolei światła nawigacyjne i elektronika, w tym stacjonarny GPS. Nie było już możliwe określanie pozycji jachtu, ponieważ znajdował się zbyt daleko od lądu. Nie można było też oświetlać mapy, ponieważ na pokładzie nie było latarki. Mężczyźni byli zmęczeni, a że nadchodziła noc, postanowili sterować na zmianę i spać w kokpicie. Skipper polecił właścicielowi, aby ten włożył kamizelkę asekuracyjną i wpiął wąsy uprzęży.
Drzemiącego w rufowej części kokpitu armatora obudził krzyk i silne uderzenie w głowę. Rozejrzał się dookoła, ale skippera nigdzie nie było. Na wodzie, ok. 40 m za rufą zauważył światełko mogące pochodzić z pneumatycznego pasa ratunkowego, który miał na sobie drugi mężczyzna. Armator próbował desperacko zawrócić jacht, ale przy wietrze 7–8° B i dużej fali było to bezskuteczne, podobnie jak próby uruchomienia silnika. Po chwili zdał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, sięgnął więc po VHF-kę i nadał komunikat MAYDAY . Niestety już od dłuższego czasu pozycja jachtu była nieznana, a urządzenie po kilku transmisjach padło. Na szczęście stacjom Coast Guard udało się przez triangulację określić przybliżoną pozycję wołającego i przy udziale kilku statków ratowniczych oraz handlowych podjąć przerażonego armatora i odnaleźć ciało skippera.
Cały tekst wraz z innymi artykułami przeczytasz w Jachtingu 9/2014. Dostęp online tutaj 9.90 PLN.