Klimat ten zmienia się. Pewne zdarzenia przemijają, pojawiają się nowe, niektóre pozostają w pamięci na dłużej. Łódź też miała i ma takie zdarzenia, niektóre z nich starsi mieszkańcy wspominają z nostalgią. I ja chciałabym opowiedzieć, o jednym.
Jak każda historia, tak i ta musi się zacząć jakimś wstępem, wprowadzeniem dla unaocznienia właśnie owego klimatu, jaki jej towarzyszył. Zacznę od aforyzmu poety J. I. Sztaudyngera: „Najważniejszą łodzian troską, zmieścić wszystko na Piotrowską”. Ta nasza główna ulica, teraz odsłaniająca całe piękno swoich secesyjnych kamienic, za mojej młodości była osią towarzyskich spotkań. To tutaj był deptak, który zaludniał się wieczorami tłumem młodzieży. To tutaj podrywało się miejscowe panienki, nazywane przez chłopaków z innych miast „szpulkami”, których nam zazdrościła cała Polska. Bo „szpulki” były zawsze bardzo urodziwe i szykowne. Zresztą są do dzisiaj, choć nikt ich ze szpulkami już nie kojarzy. Bo i włókniarek, jak i fabryk, w których pracowały na trzy zmiany, już nie ma. Pietryna w niedzielę do południa zaludniała się młodzieżą, wylegającą po kościele na deptak na podryw. Tak się działo w latach 50. ubiegłego wieku. Nie mam pojęcia, czy tak się też dzieje dzisiaj. Posunąłem się nieco w latach i do deptaku nie pasuję. Młodzież moich czasów wcale nie była bardziej pobożna niż teraz. Przychodzenie do kościoła, oprócz spotkania z Bogiem, dawało może bardziej nęcącą okazję do spotkania się na randce z dziewczyną lub chłopcem w akademickim kościele. Sam wówczas stałem na dole ze złożonymi nabożnie dłońmi, zerkając na ołtarz – żeby nie przeoczyć chwili, kiedy trzeba było się przeżegnać albo przyklęknąć – i co chwilę odwracając wzrok na balkon, gdzie stała Ona. Po nieparzystej stronie ulicy, w pobliżu ulicy Andrzeja, w parterowym budyneczku – pamiętającym chyba czasy burzliwego miasta XIX wieku – mieścił się bar mleczny. Przed owym barem zawsze od rana do nocy, w świątek i piątek stał niemający równo pod sufitem starszy facet z uwieszoną na szyi płaską skrzyneczką, w której miał spinacze do włosów. Ponadto owa skrzyneczka dookoła obwieszona była pęczkami sznurowadeł do butów w różnych kolorach i o rożnych długościach. To była taka niewielka enklawa kapitalistycznej gospodarki rynkowej w samym środku socjalistycznej rzeczywistości. Interes musiał się rozwijać nieźle skoro „firma” funkcjonowała zarówno w upalne lato – kiedy to pragnienie można było gasić wodą sodową z sokiem z pobliskiego saturatora, jak i w mroźną zimę – gdy chłopina przebierał nędzne aluminiowe groszaki dłońmi w bawełnianych rękawiczkach z obciętymi koniuszkami palców, aby lepiej można było owe drobniaki przeliczyć i wydawać resztę.
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 1-2/2018. Kup wersję online w cenie 7.00 PLN po kliknięciu w link.