Na pokładzie znajdował się podstawowy zestaw map na trasę do Dover. Niedługo po opuszczeniu portu
kapitan polecił załodze „jechać po pławach”. Pomysł okazał się średni, ponieważ po niespełna trzech godzinach jacht osiadł na dnie poza tzw. głębinką po minięciu pławy czerwonej lewą burtą w odległości ok. 20 m. Po kilku nieudanych próbach zejścia z mielizny przy użyciu silnika kapitan postanowił przećwiczyć rozwiązanie, które prawdopodobnie zapamiętał z jakiegoś podręcznika żeglarstwa: wywiezienie kotwicy na kole ratunkowym bądź odbijaczu. Dodam, że niektóre książki wciąż o tym mówią jako o postępowaniu standardowym w sytuacji niemożności zejścia z mielizny. Otóż II oficer wykonał polecenie kapitana, a następnie po szczęśliwym powrocie na jacht o własnych siłach dochodził do siebie przez długie godziny. „Alfa” ściągnęli ostatecznie rybacy, a w dzienniku
jachtowym zapisano, że dotknięcie dna nastąpiło przy pławie P-K, a więc w zupełnie innej części zatoki. Co ciekawe, w Izbie Morskiej kapitan nie potrafił wskazać na mapie, gdzie jednostka osiadła. Na pokładzie był sprawny GPS, siła wiatru wynosiła 1–2° B.
Kurs na północ
Po nocy spędzonej w Helu żeglarze wyruszyli w dalszą podróż. Szli na północ od Bornholmu, ale trasy nie da się odtworzyć, ponieważ w dzienniku nie ma zapisków dotyczących mijanych znaków nawigacyjnych i świateł. Po wejściu do kanału Falsterbo o świcie 15 października rzucono kotwicę przy jego lewym brzegu.
Prawie nie wiało (1° B). O 0800 myszkujący „Alf” znów osiadł na mieliźnie, a kapitan wykorzystał przećwiczony już manewr ryzykowania życia ludzkiego, wysyłając obu oficerów wpław na ląd z zadaniem sprowadzenia pomocy. Dlaczego nie użył radia? Ponieważ „nie chciał robić zamieszania w eterze”. Znów miał szczęście – obaj oficerowie przeżyli, a jacht ściągnęła lokalna motorówka. Spokojna żegluga trwała niespełna dobę, gdy nad ranem 16 października w gęstej mgle I oficer pomylił się o 180° i podał sternikowi kurs przeciwny do prawidłowego. Po chwili
sternik zameldował głębokość 4 m, co zaalarmowało będącego w kabinie II oficera. Wypadł on do kokpitu, przejął komendę, odstawił silnik i rzucił kotwicę. Jego przytomność umysłu prawdopodobnie uratowała jacht, ponieważ gdy się rozwidniło, okazało się, że do skał było niedaleko. Z opisu przebiegu rejsu w sprawozdaniu Izby Morskiej można wnioskować, że ów II oficer, który był jednocześnie organizatorem eskapady, zdawał sobie sprawę, że nie jest dobrze. W Kopenhadze, do której zawinięto w następnej kolejności, wyprosił z jachtu towarzyszącego załodze operatora filmowego i zniszczył jego dotychczas nakręcone materiały.
Co dalej? Cały artykuł przeczytasz w numerze 2/2014 Jachtingu.