W dwa tygodnie opłynąć Szkocję z Glasgow do Edynburga – cel ambitny, ale było to możliwe. Rozplanowanie zaopatrzenia było tym razem trudniejsze, ponieważ trzeba było zaplanować dwa tygodnie, uwzględniając pojemność lodówki i żołądków sześciu dorosłych facetów.
Pierwszy etap szkockiego rejsu rozpoczął się nieplanowaną wcześniej wizytą w kumbryjskim Whitehaven – urokliwym mieście, z pięknym portem i jeszcze piękniejszą recepcjonistką w kapitanacie. Poprzedniej załodze nie udało się bowiem doprowadzić naszego jachtu – zgrabnej i dzielnej, choć wymagającej troskliwej ręki użytkowników „Sifu of Avon”, której silnik odmówił posłuszeństwa właśnie w tym miejscu. Sama droga z Glasgow do Kumbrii pozwoliła zorientować się, że wyspiarski klimat zdecydowanie sprzyja bogactwu flory, która zwłaszcza w Kumbrii uwydatnia się soczystością zieleni i bujnością kwiatów obecnych na idealnie utrzymanych rabatach miejskich. Dwa dni w angielskim porcie w oczekiwaniu na mechanika pozwoliły na niespieszne przygotowanie się do rejsu, w tym pierwsze wizyty na topach masztów w celu naprawienia olinowania bezanmasztu, do którego można było się dostać jedynie poprzez przeciągnięcie „ochotnika” na linie rozciągniętej między topami grotmasztu i bezanmasztu.
Początek podróży do Port Ellen na Islay upłynął pod znakiem zapoznawania się z obsługą jachtu, a zwłaszcza z niedziałającą lodówką, która pokrzyżowała misterne plany żywieniowe. Słynąca z torfowisk Islay – będąca ojczyzną wyjątkowych whisky – charakteryzuje się pięknymi kamienno-łąkowymi widokami (urozmaicanymi owcami i krowami rasy Angus). Trasę Port Ellen–Laphroaig–Lagavullin–Ardbeg każdy odwiedzający musi bezwzględnie zaliczyć pieszo i to z aparatem fotograficznym oraz koniecznie paszportem „Classic Malt Selection”, pozwalającym na delektowanie się wspaniałą whisky w najlepszych destylarniach w Szkocji. Każda z wymienionych destylarni położona jest w odległości mniej więcej kwadransowego marszu od poprzedniej i umiejscowiona w zatoce, co przypomina o ich przemytniczej XIX-wiecznej historii, tłumacząc jednocześnie angielską nazwę destylatu – „moonshine”. Żałuję do dzisiaj, że nie skusiłem się na stek z miejscowej wołowiny – macerowany w Ardbeg 10yo, który jest serwowany w tamtejszej restauracji – uważając to wówczas za profanację mojego ulubionego trunku.
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 1-2/2018. Kup wersję online w cenie 7.00 PLN po kliknięciu w link.