Po zaokrętowaniu załogi w niewielkiej Islandzkiej miejscowości Isafiordur, późnym wieczorem wyruszyliśmy w kierunku Grenlandii. Wody Arktyki przywitały nas mgłą ograniczającą widoczność zaledwie do kilkudziesięciu metrów i łaskawie bezwietrzną pogodą. Trasa, jaką mieliśmy do pokonania, by dotrzeć na ląd Grenlandii, to nie lada wyzwanie – 270 mil morskich bez żadnych prognoz pogody i innych udogodnień. Mimo obaw o bliski kontakt z górami lodowymi, po zbliżeniu się na kilkadziesiąt mil do brzegu, mgła ustała i poprawiła się widoczność, co ułatwiło nam omijanie niebezpiecznych przeszkód. Po dotarciu do fiordu, odebraliśmy z bazy w Polsce informację, że od sztormu z północy dzieliło nas zaledwie kilka godzin. W przeciwieństwie do aury w czasie całej trasy z Islandii na Grenlandię, na miejscu czekały na nas piękna wyżowa pogoda i niesamowicie przejrzyste powietrze. Spokojne morze i słońce nadawały uroku wielkim wzgórzom południowej ściany fiordu – wzniesienia w tamtym rejonie osiągają nawet 2500 m n. p. m.
Na krańcu świata
Szczęśliwie dotarliśmy do Ittoqqortoormiit, jednego z najmniej dostępnych miast na świecie. Istnieją tylko dwa sposoby, by się do niego dostać – helikopterem z okolicznego lotniska Constable Pynt, na które tylko sporadycznie przylatują awionetki z Islandii oraz statkiem, płynącym sporadycznie, kilka razy w sezonie letnim. Problem jednak tkwi w tym, że wody są wolne od lodu przez zaledwie dwa miesiące w roku, w sierpniu i wrześniu. Jak to było z nami? W połowie sierpnia, według naszych żmudnych obserwacji, są najlepsze warunki, by bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Kiedy czytałem o wschodniej Grenlandii, często spotykałem się z opowieściami, jak lody nawet w środku lata nadchodziły znikąd i zamieniały żeglugę w koszmar, z którego niestety nie wszyscy wychodzili cało. No cóż, czasy się zmieniły, mamy elektronikę i mnóstwo urządzeń, które powinny pomóc w zapobieganiu takim sytuacjom.
Serce skute lodem
Brak lodów na horyzoncie, piękna pogoda i dobre nastroje po długiej drodze uśpiły moją czujność. Gdy zaobserwowano pierwsze kry, nadal nie mogłem do końca uwierzyć, że będzie coś więcej ponad to, co widziałem ze wzgórza kilka godzin wcześniej. Wiatr i prąd zdecydowanie sprzyjały temu, by niebezpieczeństwo się oddalało. Około siódmej rano, niedługo po ponad godzinnym odpoczynku w koi, zostałem obudzony silnym uderzeniem w burtę. Lód już rozciągał się po horyzont, a jacht został zepchnięty w kierunku pobliskiej plaży. Trudno było wówczas ocenić, jak bardzo dramatyczne jest nasze położenie. Średnio na godzinę przemierzaliśmy około 0,1 mm i nie zawsze w dobrym kierunku. W zasadzie, jaki kierunek jest dobry? Podobno na południu lód powinien się kończyć, jednak im dalej w tym kierunku zmierzaliśmy, tym kra była większa. Dzięki świetnie zorganizowanej załodze, dzielnemu jachtowi i doskonałej współpracy, w jedenaście godzin udało nam się przedrzeć przez pak lodowy i wyjść na wolne wody. Gdy bezpiecznie oddaliliśmy się od lodowych kier, obraliśmy kurs w głąb fiordu, ku jednemu z najpiękniejszych lodowców – Vikingebugt.
Dokładność map nawigacyjnych w tamtym obszarze pozostawia wiele do życzenia. Jedyne, co nam pozostało, to wymyślić miejsce, w którym bezpiecznie będziemy mogli spędzić trochę czasu. Po zbliżeniu się odrobinę do lodowca, biorąc pod uwagę ewentualność szybkiej ucieczki w wypadku napływania kry, ustawiliśmy jacht w dryfie i rozpoczęliśmy eksplorację okolicy.
Zamów wersję online za jedyne 7 pln i ciesz się całym wydaniem w wysokiej rozdzielczości.