Kilka tygodni temu zmarł mający 97 lat kapitan Henryk Jaskuła. To on jako pierwszy Polak (i trzeci żeglarz w ogóle) w latach 1979–80 opłynął samotnie świat, bez zawijania do portów. Nie on będzie jednak bohaterem tego tekstu, ale jego córka, no i jacht – „Dar Przemyśla”.
Zdradzę jeszcze, że nie byłoby tego artykułu, gdyby nie kapitan Wojciech Jacobson, który dla mnie, w polskim żeglarstwie, jest postacią wybitną i którego – mimo różnicy wieku – traktuję jak przyjaciela.
– A znasz historię pogrzebu „Daru Przemyśla”? – w czasie jednej z naszych rozmów telefonicznych zapytał Wojtek (pozwalam sobie na te spoufalanie z imieniem z racji długiej przyjaźni z moim ulubionym kapitanem).
No nie, nie znałam. Jeszcze tego samego wieczoru zostałam zasypana stosem arcyciekawej korespondencji, którą pozwolono mi udostępnić.
Agonia przy plaży
Najpierw jednak muszę przedstawić legendarny jacht. Polska konstrukcja, drewniany „Opal” (precyzując dokładniej: Opal IV lub – jeśli ktoś woli – Conrad 45J), 14 m długości, 80 m2 żagli. Dlaczego „Dar Przemyśla”? Ano dlatego, że zbudowano go dla Przemyskiego Okręgu Żeglarskiego, którego prezesem był kapitan Henryk Jaskuła. Tak na marginesie to Przemyśl nie był rodzinnym miastem wówczas 55-letniego kapitana, tylko jego żony (on akurat urodził się w Radziszowie koło Krakowa, co miało miejsce w 1923 roku. Gdy miał 10 lat, rodzice zabrali go na emigrację do Argentyny, skąd jako 23 latek wrócił do Polski z myślą o studiach). Wracając do jachtu… Jego chrzest odbył się wkrótce po zwodowaniu, we wrześniu 1978 roku, a matką chrzestną była pani Stanisława Gawrynowicz, emerytowana nauczycielka z Przemyśla ( a jakże). Niecały rok później Jaskuła wypłynął w swój wymarzony rejs, a po 344 dniach wrócił do Gdyni, zbierając zasłużone laury (zwłaszcza że robił trasę trudniejszą, z trawersem Hornu). Szybko jednak zaczął myśleć o kolejnym rejsie, również non stop, ale w przeciwną stronę (trudniejsza wersja). Od tej pory zaczął się jednak ciąg nieszczęśliwych wypadków. Najpierw ogłoszono stan wojenny, co o 2 lata opóźniło start rejsu. Udało się w końcu w sierpniu 1984 roku. „Dar Przemyśla” ruszył z kapitanem samotnikiem, ale w cieśninach duńskich ujawnił się duży przeciek i jedyną rozsądną decyzją było zawrócenie. Awarię naprawiono, tyle że w międzyczasie doszło do różnic zdań w zarządzie Przemyskiego OZŻ-u i w rezultacie zamiast dookoła świata, jacht popłynął na Karaiby, gdzie miał żeglować ze zmieniającymi się załogami. Niestety do Hawany nie dotarł – 20 grudnia 1987 roku, mimo dobrej widoczności i przy wietrze zaledwie 4°B, osiadł na płyciźnie blisko brzegu. Siedmioosobowej załodze (kapitana Jaskuły w niej nie było) nic się nie stało, ale jachtu już nie ściągnięto. Potem, przez ileś miesięcy, wrak ciągle był widoczny, ale ostatecznie wchłonęły go atlantyckie fale. Kapitan Jaskuła nie krył, że utrata jachtu była dla niego ogromnym osobistym dramatem. Świadczyło o tym między innymi jego publiczne, ale bardzo osobiste wyznanie: „Do istot, które kochałem bardziej niż bardzo zaliczam »Dar Przemyśla« (...) Żyję z połową duszy, ta druga połowa leży we wraku (…).”
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 3-4/2020. Kup wersję online po kliknięciu w link.