„Mighty” zaprowiantowana była na całe dwa i pół tysiąca mil morskich. Planowałem płynąć bezpośrednio do Darwinu, ale możliwość zejścia na ląd w rejonie Cieśniny Torresa pozostawiałem otwartą, w zależności od pogody. Z Port Vila wyszedłem przy dobrej pogodzie i dobrej prognozie. Liczyłem na powolną rozgrzewkę. Nie byłem nastawiony na huśtawkę. Miałem nadzieję, że choćby przez kilka dni wszystko pozostanie starannie poukładane, a żagle poprawnie złożone, pozostawiając dla mnie więcej miejsca w kabinie. Jednak przede wszystkim, chciałem wypielęgnować moje dłonie, które już od pierwszego etapu wyglądały okropnie i nie mogłem ich doprowadzić do przyzwoitego stanu. Moczyłem je w słodkiej wodzie i natłuszczałem olejkiem dla dzieci. Kiedy pojawiały się pierwsze symptomy poprawy, rozpoczynał się następny etap i całą pielęgnację diabli brali. Aby uporać się z rosnącym problemem, postanowiłem używać rękawiczek i żeglować bardziej rekreacyjnie. W swojej złośliwości Władca Mórz, Wiatrów i Oceanów, Jego Ekscelencja Król Neptun miał odmienne pomysły od moich naiwnych nadziei. Po godzinie musiałem zmienić żagle. Trzy godziny później wiatr na wantach pogwizdywał już głośno. Mocne wiatry zmieniały się szybciej, niż ja mogłem nadążyć ze zmianami żagli. Stan morza zmieniał się podobnie często, a fala wielokrotnie nadchodziła z innego kierunku, niż wiał wiatr. Było bardziej sztormowo niż rekreacyjnie. Miałem wiele okazji, aby upewnić się, że woda morska jest słona. Na Morzu Koralowym bardzo słona. Sól krystalizowała się wszędzie jak nigdy wcześniej. Kilkakrotnie pogoda jakby się stabilizowała tylko po to, aby jeszcze bardziej się pogorszyć za kilka godzin. Słońce pokazało się parę razy na kilka minut – chyba tylko po to, aby sobie ze mnie zakpić. Dzień po dniu było pochmurno i nawet zimno. Sporo czasu przesiedziałem pod pokładem. Zarówno wschody, jak i zachody słońca były czerwone, jakby neutralizując się wzajemnie. Stare żeglarskie przysłowie: Czerwone niebo z rana ostrzega bosmana, czerwone niebo wieczorem raduje żeglarzy kolorem (Red sky in the morning – sailors get warning. Red sky at night – sailor's delight) nie sprawdziło się ani razu, chociaż wcześniej mogłem na nim polegać jak na zegarku szwajcarskim. Przez cały etap nie mogłem zsynchronizować wyboru żagli z wiatrem. Chyba nigdy nie miałem prawidłowej kombinacji żagli dłużej niż parę godzin. Krótki podetap nie był ani łatwy, ani przyjemny, a moje ręce wyglądały jeszcze gorzej. Po tej lekcji nawet rekreacyjnie pływam zawsze w rękawiczkach. Dopiero ostatniego dnia, po ciężkiej nocy, niedaleko od Bramble Cay, czyli u wejścia na Cieśninę Torresa, po raz pierwszy pokazało się ciepłe słońce, a z nim jakby kontury niskiego lądu, a może były to jedynie odległe chmury.
Zdięcia: Andrzej Lepiarczyk
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 3-4/2019. Kup wersję online po kliknięciu w link