Na początek, jak zwykle – trochę prac przygotowawczych, zakupy, wymiana oleju w silniku. Potem w końcu ruszamy w stronę Gotlandii. Ostatnia lądowa wiadomość jest taka, że zginęła księżna Diana. Słoneczna pogoda pewnie cieszyła plażowiczów, ale dla nas w pierwszych dniach rejsu było stanowczo za mało wiatru. Mało do tego stopnia, że gdzieś w połowie drogi, korzystając z całkiem płaskiego morza, cieszyliśmy się kąpielami za burtą.
Spokojnie, to tylko awaria
W końcu dotarliśmy do Visby. Później już trochę wiało – ze względu na wiatr i zafalowanie w porcie zrezygnowaliśmy z postoju w Fårösund. Potem przez nieco zamglone szkiery, odwiedzając Sztokholm i Vaxholm, dotarliśmy do Maarianhaminy. Stamtąd zaczęliśmy powrót na południe. W nocy po wyjściu z Alandów miałem wachtę do 0400. Nie pamiętam, jaką dokładnie prognozę podało Gdynia Radio, ale musiała uwzględniać jakiś istotny wzrost siły wiatru, bo pamiętam, że uznałem za stosowne obudzić kapitana, żeby go o tym poinformować. Do końca wachty nic szczególnego się nie działo. Wiało z siłą 4–5°B, płynęliśmy spokojnie na pełnych żaglach w lekkim przechyle. Po przekazaniu wachty poszedłem spać.
Gdy obudziłem się około 0800, nie było już tak stabilnie. Przechył był znacznie większy i czuć było, że fala wzrosła. Szliśmy pełnym bajdewindem prawego halsu pod zarefowanym grotem i częściowo zrolowaną genuą, wiało z siłą 6–7°B. Trochę nami rzucało i przez pokład czasem przechodziła fala od dziobu, ale nie sprawiało to wrażenia jakiejś walki o przetrwanie – ot, żegluga na wiatr w silniejszym wietrze. Z mapy wynikało, że wkrótce za horyzontem na prawym trawersie będzie wyspa Gotska Sandön. Niektórym udało się zjeść śniadanie. Było to trudne dla wszystkich – kanapki uciekały z miski, w której kuk je podał. Część z nas dodatkowo odczuwała brak apetytu związany z przechyłami. Jakieś pół godziny, może nieco dłużej, po zmianie wachty, chwilę po tym jak zachlapani i zmarznięci zdążyli się przebrać, zjeść i zalec w kojach, usłyszeliśmy niezbyt głośny huk. W pierwszym momencie pomyślałem, że to jakaś szczególnie duża fala załamała się nad nami. Ale nagłe zmniejszenie przechyłu i krzyki z pokładu wyprowadziły mnie z błędu. Straciliśmy maszt. Szczęśliwie poleciał on w bok i nikomu nic sie nie stało. Chociaż ci, którzy byli na pokładzie, opowiadali potem, że ominął ich cudem.
Kapitan zarządził „wszyscy na pokład”. Poubierani w sztormiaki i szelki wyszliśmy do kokpitu. A tam dziwnie spokojnie. Wiatr jakby słabszy, słońce prześwieca przez chmury, kiwanie też jakieś takie mało gwałtowne. Tylko widok przykry – maszt złamany w trzech miejscach: tuż nad pokładem, kilkadziesiąt centymetrów wyżej i jakieś dwa, trzy metry dalej. Najdłuższa, kiedyś górna część masztu moczyła się w wodzie przy lewej burcie, widać było fragmenty żagli i plątaninę lin. Kapitan polecił odciąć to wszystko i porzucić, zanim zrobi nam dziurę w poszyciu. Zaproponowałem, żeby jednak spróbować uratować, co się da. Maszt był ułożony wzdłuż burty, nie tłukł, chwilowo nie było zagrożenia przebiciem. Kapitan, chyba bez przekonania, zgodził się.
Od pomysłu do działania
Bierzemy się do roboty. Nie jest łatwo. Niektórzy chorują, a przy wysiłku jest jeszcze gorzej. Jednak krok po kroku wyciągamy kolejne elementy. Sprawę utrudnia plątanina lin stalowych i miękkich. To, czego się nie da rozkręcić lub wyplątać tniemy. Co tylko uda się wyciągnąć – od razu wiążemy. W efekcie pokład jest wkrótce opleciony pajęczyną lin. Sztywny sztag po odpięciu od sztagownika daje się wciągnąć na pokład bez oporu; nic go nie łączy z masztem. Później okazuje się, że górna końcówka i okucie na maszcie są nieuszkodzone, a po sworzniu łączącym nie ma śladu. Być może to była przyczyna całego zdarzenia.
Najdłuższy kawałek masztu nie chce się poddać. Walczymy z nim przez dłuższy czas. Wygląda na to, że gołymi rękami nie damy rady.
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 1-2/2019. Kup wersję online po kliknięciu w link.