Dziś zachęcamy Was do rejsu po Karaibach, a dokładniej po kraju, który ma dość rozbudowana nazwę, Saint Vincent i Grenadyny. To podzielony na 32 kawałki kraj należący do archipelagu Małych Antyli. Kraina kontrastów społecznych, metrowych homarów i magicznych plaż. Jedne z najpiękniejszych raf Tobago Cays i zapomniana przez turystów wyspa St. Vincent.
Najlepszy czas na zwiedzanie tego rejonu to zima, czyli okres od stycznia do maja, gdy sezonowe wiatry ochładzają tropikalne powietrze, a opady są nieznaczne. Temperatury to 28-29 st. Celsjusza w dzień, 23-24 w nocy. Polacy nie potrzebują wizy, lokalna waluta to dolar wschodniokaraibski (EC), aczkolwiek nie ma problemu z płaceniem także w dolarach amerykańskich.
Jeśli już zdecydujemy się na rejs w tych okolicach, na wyspie St. Vincent obowiązkowym punktem programu jest wyprawa wgłąb lasu deszczowego i w rejony aktywnego wulkanu La Soufriere w północnej części wyspy. Erupcja wulkanu nastąpiła ostatni raz stosunkowo niedawno, w 1979 roku. Stolicą państwa jest Kingstown, miasto portowe i centrum kulturalne regionu. Jeśli chcecie poczuć rytm reagge i rapu, to to będzie dobre miejsce.
Nie spotkamy w okolicy zbyt wielu turystów, ale targi rybne i warzywne pękają w szwach od rana do wieczora, a muzyka w odkręconych na maksimum głośnikach wydobywa się z każdej wąskiej uliczki, podobnie jak zapach marihuany. Po mieście, jak również po całej cywilizowanej części wyspy, można podróżować minivanami w rozsądnych cenach 1-2 EC, w zależności od długości trasy (uwaga, do środka mieszczą się w magiczny sposób 24 osoby, albo i więcej). Wbrew pozorom nie ma powodów do zmartwień, podróż mija bezpiecznie pod okiem kierowcy i jego pomocnika.
Poza bazarami, gdzie zastaniemy tętniące życiem serce wyspy, warto w okolicy odwiedzić lokalny kościół anglikański i stary cmentarz. Ugoszczą nas na miejscu ksiądz bądź opiekun probostwa.
Wykwintnych restauracji tutaj raczej nie uświadczymy, dobrym pomysłem jednak jest przystanek w miejscowych smażalniach ryb, a lokalne piwo dostaniemy za zaledwie 4 EC w każdym barze.
Najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na postój dla żeglarzy jest okolica Young Island (prywatna wyspa, podobno niegdyś wynajmowana przez Billa Gatesa). Znajdują się tam sporych rozmarów boje, nad których stanem czuwa niejaki Bob, a przynajmniej tak się wszystkim przedstawia. Postój na boi to koszt 50 EC, nieopodal znajdziemy pomost, by bezpiecznie zostawić ponton. Aby dostać się do Kingstown, wystarczy wyjść na pobliską ulicę i zamachać widząc pierwszy przejeżdżający bus. Trasa zajmuje około 20 minut. Obok wyspy można również bezpiecznie zakotwiczyć.
Dobrym rozwiązaniem jest także marina Blue Lagoon. Tutaj znajdziemy Y bomy, sanitariaty i całodobową ochronę. Do miasta jest nieco bliżej, około 10 minut taksówką, 15 minut busem odjeżdzającym z przystanku, przy głównym wejściu do mariny. Obsługa prowadzi nasłuch na kanałach 12 i 16. Niestety kontakt telefoniczny w sprawie rezerwacji może skończyć się fiaskiem. Ciężko powiedzieć dlaczego, marina raczej
nie odbiera telefonu. Do wejscia do mariny prowadzi wyznaczony pławami tor wodny, dla osób niezdecydowanych, po uprzednim kontakcie, wypłynie pilot i wprowadzi do basenu portowego.
St. Vincent, a dokładniej zatoka Walillabou to miejsce, gdzie kręcono słynną scenę z pierwszej części filmu "Piraci z Karaibów". Niestety huragan zniszczył częściowo pomost, a szubienic nie widziano tam od dawna. Pozostało kilka trumien, mini muzeum z artefaktami z fimu i niszczejąca zabudowa przy linii brzegowej.
Lokalni mieszkańcy żyją z odwiedzających ich już w zasadzie nielicznych żeglarzy, proponują lokalne owoce i koraliki, pilnują jachtów i zapewniają bezpieczeństwo. Można swobodnie tu zostać na noc. Głębokości w zatoce są dosyć spore, na środku około 20 metrów.
Najlepiej zakotwiczyć wywożąc cumy rufowe na plażę, bądź przywiązując je do resztek pomostu. Po południowej stronie znajdziemy też kilka boi, którymi opiekuje się mieszkaniec pobliskiej wioski. Są one bezpieczne, opłata za noc to 60 EC, do negocjacji.