W listopadzie 2015 r. zaczęliśmy organizować rejs, dla mnie i kolegi Jarka pierwszy kapitański. W grudniu wyczarterowaliśmy jacht. I to nie byle jaki, ale jacht-legendę – s/y „Copernicus”. Zimą skompletowaliśmy załogę, a potem były przygotowania, które objęły wszystko, co miało sprawić, by żegluga była bezpieczna i spokojna. Wiosną trenowaliśmy intensywnie manewry portowe w Pucku. Zrobiliśmy wiele, aby wyprawa się udała, ale na wodzie wszystko się może przecież zdarzyć.
W końcu nadchodzi wrzesień i w Gdyni stawia się załoga: Sławek i Jarek (zamiennie: kapitan i pierwszy oficer), Piotr, Andrzej (oficerowie wachtowi), Janusz, Wojtek, Rafał (załoga) oraz Mateusz (doświadczone wsparcie w razie nieprzewidzianej sytuacji). W marinie przejmujemy „Copernicusa”. To nasz pierwszy rejs kapitański, więc drobiazgowo sprawdzamy jacht i jego wyposażenie. Trochę to trwa, ale lepiej sprawdzić wszystko przy kei, niż mieć problem, gdy najbliższy ląd to dno morza. Muszę jednak przyznać, że jednostka jest wzorowo przygotowana przez armatora – żadnych usterek, niesprawności czy braków. Ustalamy, że pierwsze pół rejsu ja jestem kapitanem, a Jarek pierwszym oficerem, a potem zamiana ról. Ładujemy bagaże, dzielimy załogę na wachty i omawiamy kwestie bezpieczeństwa. Jesteśmy gotowi do wyjścia. Jacht ma 14 m długości i stoi w głębi basenu. A na kei bosman i inni obserwują moje odejście. Nagle basen portowy jest malutki, a jacht ma rozmiary lotniskowca. Nie ma jednak co czekać. Odstawiam rufę na szpringu i wychodzę na wstecznym. Odejście wychodzi tak jak chciałem. A więc pierwsze koty za płoty.
Więcej na ten temat można przeczytać w Jachtingu 12-1/2017. Dostęp on-line do całego numeru tutaj w cenie 7.00 PLN.
Fot. arch. autora