Kiedy podpływamy do długiego molo u celu naszej podróży, a wysokie, długie fale przyboju już do końca
moczą nas do ostatniej suchej nitki, zdecydowanie, może nawet zbyt mocno zwracam uwagę
naszemu skipperowi, że to nie była bezpieczna podróż. Przeprasza nas i obiecuje w drodze powrotnej
załatwić większą łódź. Wychodzimy na brzeg i nastrój załogi zmienia się diametralnie. Gwar, muzyka i tańczący ludzie zachęcają nas do wtopienia się w ten wilgotny, ciepły i aromatyczny nastój karaibskiej nocy.
Z dziesiątków małych straganików rozchodzą się kuszące zapachy setek potraw przygotowanych na dzisiejszą noc.
Umawiamy się, że na początku rozdzielimy się i będziemy próbowali różnych smaków, by potem wybrać to, co nam najbardziej przypadnie do gustu. Co chwilę fotografuję mijane postacie. Rozmawiam z dorosłymi, dziećmi, tańczę, uśmiecham się tak jak wszyscy wkoło, daję się unosić rytmicznej muzyce dobiegającej z dziesiątków
kolumn porozstawianych wzdłuż straganów. Sporo turystów zgromadziło się przy jednym z nich, gdzie
w olbrzymich stalowych garnkach i na zielonych liściach bananowca wyłożono potężne, świeżo gotowane czerwone homary. Próbuję ich razem z innymi i znowu robię zdjęcia. Trochę dalej, przy składanym plażowym stoliku, grupka mężczyzn emocjonuje się grą w domino. Grają na pieniądze. Podchodzę i przyglądam się przez chwilę. Spostrzegam, że obok leży na wpół zagrzebana w piachu kostka domina. Podnoszę ją i przyglądam się uważnie. Nikt z grających nie zauważa, że brakuje im jednego elementu – małej kostki. Może są zbyt mocno odurzeni błękitnym dymem, może pochłonął ich amok hazardu. Poza grą nic ich nie interesuje. Robię im jeszcze kilka zdjęć i choć flesz błyska im prosto w twarze, nie odrywają się od swojej gry. Niespodziewanie, dość zdecydowanie
zaaferowany Mariusz odwołuje mnie na drugą stronę uliczki i razem zaczynamy uczyć się grać na wspaniale wyprofilowanej beczce po oleju napędowym, z której zrobiono perkusyjny steel drum. Z tyłu za nami słychać podniesione głosy. To mężczyźni grający w domino kłócą się ze sobą. Chyba ktoś kogoś oszukał. Elegancko
ubrani miejscowi policjanci dość szybko uciszają całe to zamieszanie. Festyn trwa nadal, ale my, trochę zniesmaczeni całą tą awanturą, narzekając na upał i parną atmosferę przesiąkniętą niebieskim, narkotycznym dymem, postanawiamy wcześniej wrócić na jacht. Jeszcze kilkanaście minut kołyszemy się z innymi w rytmach reggae, zjadamy kilka tutejszych przysmaków i koło północy całą załogą ruszamy ku zatoce. Przy długim molo czeka na nas inna, większa i szybsza, niewątpliwie bezpieczniejsza łódź.
Cały artykuł przeczytasz w numerze 3/2014 Jachtingu - wersja online dostępna tutaj.