U wybrzeży Portugalii wysztrandował jacht Spirit One. Awarii uległa maszynka sterowa i zanim załoga zdążyła zamontować rumpel awaryjny – jacht znalazł się na brzegu. Po co płynął koło brzegu? Bo to okolice Przylądka Św. Wincenta, miejsca o wyjątkowej urodzie, bogatej historii – a poza tym trzeba go minąć w drodze z i do Lizbony. Czy to się mogło zdarzyć każdemu? Nie, raczej nie. Raczej nie zdarzyłoby się tym, którzy staż na sternika przepływali jako obieraczka do kartofli, a potem szczytem dokonań był rejs z Zadaru do Splitu. Tak to jest, że przypadki się ludziom trafiają. Jeżeli trafi się jeden przypadek na 10 tys. mil, to jednemu nie trafi się nigdy, innemu – kilka. Ale to świadczy jedynie o tym, że ten pierwszy raczej jest gorszym żeglarzem, a ten drugi lepszym.
To oczywiście nie jest taka prosta zależność – można być weekendowym żeglarzem z wyjątkowym talentem do dziwnych historii. Słyszałem o przypadku, gdzie żeglarz kupił w Szwecji jacht, wychodząc z portu rozbił go na okolicznych skałach, za odszkodowanie kupił w tym samym porcie kolejny... nie, bez przesady, tym już dopłynął do domu. Ale limit pecha wyczerpał.
Oczywiście dłuższe limity pecha należą się tym, którzy są ostrożni, przewidujący i – często – bogatsi i mają lepszy sprzęt. Łatwo jest nie rozbić się o brzeg, kiedy nie zbliża się do niego, wchodzi jedynie do wielkich portów, nie podejmuje wyzwań nawigacyjnych. Pływa po kilka godzin dziennie tylko przy dobrej prognozie – ale to już na początku omawialiśmy. Kapitan Spirit One był (i jest, bo załoga zdarzenie przeżyła bez strat na szczęście) jednym z tych lepszych kapitanów. O olbrzymim doświadczeniu, wielu milach w najróżniejszych warunkach.
Nie jestem w stanie dywagować o winie lub nie. Wiadomo, że przed Izbą Morską taka sprawa wygląda inaczej. Winą jest zbliżanie się do brzegu. Bo po co podchodzić tak blisko, skoro towary z punktu A do punktu B wozi się z dala od brzegu. Albo nie takie wpisy w dzienniku jachtowym. Wiem, że mi ster odmówił posłuszeństwa trzy razy – a takie rzeczy zawsze się dzieją w dość trudnych warunkach – ale na szczęście daleko od jakichkolwiek skał. Był czas na wynurkowanie rumpla zapasowego, zastanowienie się, ogarnięcie tematu. Gdyby to zdarzyło się np. przy nerwowym podejściu do portu, koło falochronu – kicha. I internety miałyby używanie. Nigdy nie wierzę w silnik, zawsze mam żagle gotowe do postawienia – ale przy wyjściu z Tangeru przez sekundę nieuwagi nawinąłem na śrubę szot foka. Ani silnika, ani żagla (ba, zanim się nie uwolniło, to ani zrolować, ani nic), a falochron tuż-tuż. Szczęśliwie dość miejsca było na kotwicę, kotwica gotowa do rzucenia... cóż, mój limit szczęścia uległ odnowieniu. Jedyne, to musiałem potem wykłady za darmo prowadzić, zanim kaucję odpracowałem (wyciąganie i wodowanie jachtu kosztuje, samo łożysko wspornika wału to grosze).
W latach 80-tych, gdy za linociąga na Copernicusie pływałem, kpt. Piwakowski senior (świętej od wielu lat pamięci) miał zwyczaj uczyć dobrej praktyki przy wejściu do portu. Łańcuch od kotwicy (nie było wtedy wyciągarki, 200 kg łańcucha rwało się z kręgosłupa) ułożony na pokładzie w dywanik, kotwica wisząca pod koszem na stropiku gotowym do puszczenia, załoga w najwyższej gotowości. W West Terschellingu coś strzeliło w hydraulice steru. Gdyby nie w ułamku sekundy rzucona kotwica, staranowalibyśmy pół portu. Ale gdyby ta hydraulika strzeliła parę minut później, i tak staranowalibyśmy coś, bo miejsca na manewr nie było. Znowu, kwestia szczęścia. Szczęście sprzyja przygotowanym – ale przy długim żeglowaniu prędzej czy później trafia się pech.
Do tego wpisu „zachęciły” mnie liczne komentarze fejsbukowe pod informacją o wypadku Spirit One. Zaczynające się od „a kto tam był kapitanem”, a kończące się na „tak to jest, jak korespondencyjni kapitanowie jachty dostają”. Otóż na Spirit One nigdy kapitanem nie był człowiek bez dużego doświadczenia. Na tym jachcie to się nie zdarzało. Kapitan, który prowadził wtedy jacht, na koncie miał najwspanialsze wyprawy. Natomiast nazwisko komentującego nie mówiło mi nic. A jak nazwisko żeglarza kompletnie nic mi nie mówi, to znaczy, że naprawdę wielkich osiągnięć za sobą nie ma. Na szczęście facebook umożliwia „zablokowanie” osoby, bo nie chciałbym się z takim kimś spotykać nawet wirtualnie.
Cóż, na razie trzymajmy kciuki, by jeden z najciekawszych polskich jachtów wyprawowych wyszedł z tej przygody bez szwanku. I by znowu żeglował od mroźnej Arktyki po gorący Senegal. Albo i jeszcze dalej. Jerzy, trzymam kciuki za Twoje marzenie, żeby trwało.
Jacek Kijewski
Zdjęcie: Fotografia © Câmara Municipal de Vila do Bispo
(o moich przygodach z przekładniami sterowymi i o tym, na co w nich uważać – w kolejnym numerze Jachtingu. Kupujcie, czytajcie).