Nie trzeba było długo rozpytywać, żeby pierwsza praca na Martynice się znalazła. Potrzebowałem zastrzyku finansowego dla podtrzymania przy życiu kasy jachtowej, choć zapasy jedzenia były jeszcze dość spore. Mimo to – puszek, makaronów, ryżów i w ogóle wszystkiego, czym wypełnione były moje bakisty spożywcze, miałem po przelocie atlantyckim już bardzo dość. Zacząłem remont małej poliestrowej łódki polskiego nurka pracującego w marinie, czekając na przylot mojej Anety. Poznałem większość polskiej społeczności na kotwicowisku w Le Marin, w tym Mateusza, Karolinę i ich małego Bruna z projektu rodzinnego żeglowania „Sputnikiem Dookoła Ziemi”, którzy właśnie zmieniali jacht na większy. Po niespełna dwóch tygodniach wypłynąłem na lotnisko po Anetę, bo uznałem, że przyjemniej i taniej będzie się przesiąść wprost z samolotu do pontonu niż do taksówki. „Wprost” było w przenośni – od terminalu do kanału, na którym możliwie najbliżej udało się zaparkować, był około kilometr, na trasie którego spotkaliśmy stado krów i byków (było już ciemno), które musiałem rozgonić jak wytrawny pastuch, używając trzcinki i pokrzykując „yalla, yalla!”. Droga powrotna do Le Marin – pierwszy morski rejs Anety – zajęła nam aż dwa dni z przystankiem z uwagi na przeciwne wiatry i prądy. Mieliśmy w planie dotrzeć do Grenady i postać na niej kilka dni, w miarę możliwości odwiedzając prawie wszystkie Wyspy Zawietrzne (Windward Islands) po drodze.
Wypływamy z Martyniki
Niedługo czekaliśmy na pierwszą przygodę. Wypłynęliśmy w 1,5-dobowy przeskok z Martyniki na St. Vincent. Gdy nad ranem, podsypiając jeszcze nieco, minęliśmy St. Lucię i jej Pitony i znaleźliśmy się już dobrze w tzw. kanale pomiędzy wyspami, przeszła gwałtowna burza. Wschodzące słońce i ulewa, dość silny szkwał i refowanie żagli – całkiem dobra okazja do wyciągnięcia sztormiaka Henri Lloyda, w którym spędziłem już, przykuty do steru, resztę dnia. Ulewa przeszła, jednak problem był innej natury. Byliśmy bardzo mocno spychani przez prąd i południowo-wschodni, przeciwny wiatr, na zachód – poza łuk wysp. Nasz kurs jedynie optycznie prowadził w okolice St. Vincent, lecz kurs nad dnem wychodził zupełnie inny, w otwarte Morze Karaibskie. Przy prędkości 2 w. i mniej. Niechętnie się wycofuję, lecz fakt posiadania kilku zaledwie litrów wody słodkiej na pokładzie wyraźnie wskazywał, że trzeba zawrócić na St. Lucię. Zmieniliśmy hals na przeciwny i łódź skoczyła do przodu z prędkością 6 w., również ostrym bajdewindem, lecz pchana przez prąd północnorównikowy i pływowy, który przyspiesza w kanałach między wyspami. Szacowałem go na nie mniej niż 3 w. Morze było bardzo skołtunione. Mimo zmiany planu – wciąż ten sam problem!
Więcej na ten temat można przeczytać w Jactingu 7/2016. Dostęp on-line do pełnej wersji numeru tutaj w cenie 9.90 PLN.
Fot. arch. autora