Na początku mnie to irytowało, bo myślałem, że nic nie chce iść po mojej myśli i ponoszę jakieś mikroporażki. Zdałem sobie jednak sprawę, że wydarzenia, które sprawiły, iż nie mogę dotrzymać swoich terminów, są tak pozytywne, że nie odstąpiłbym ich za żadną datę. Z czasem zacząłem w pełni akceptować, a nawet lubić to, że nie wiem, co się wydarzy, kogo spotkam, jak bardzo spodoba mi się kolejne odwiedzane miejsce i jak długo tam zostanę. Pisałem o tej nieprzewidywalności już poprzednio, im dłużej pływam i im więcej ludzi poznaję na swojej drodze, tym bardziej się przekonuję, że kształtuje ona prawdziwą przygodę. Najlepsze, co można zrobić, to poddać się temu procesowi oraz instynktownie i w delikatny sposób nie tyle pomagać, co stwarzać szanse, żeby przygoda sama nas odnalazła. Przygoda i fascynujący ludzie czają się za każdym rogiem, oczywiście trzeba jednak za ten róg najpierw zajrzeć. Teraz w pełni rozumiem przesłanie hasła z dość popularnego modelu żeglarskich koszulek: „LIVE SLOW – SAIL FAST”.
Gdy ostatnio spotykaliśmy się na łamach „Jachtingu”, płynąłem na polskim jachcie „Mateńka” jako skipper-przestawiacz i twierdziłem, że płynę nim do A Corunii. W rzeczywistości skończyłem 10 dni później w Plymouth, zaliczając Zatokę Biskajską. Znalezienie się nagle na chwilę na Wyspach Brytyjskich było odświeżającym i miłym doświadczeniem – dosłownie i w przenośni – jak prysznic.
Samolot podchodzący do Lizbony zawinął wielki łuk, dolatując prawie do Sesimbry i kiedy wyglądałem przez prawe okna, wydawało mi się, że zobaczyłem na doskonale znajomym kotwicowisku mikrokropkę reprezentującą moją łódkę, która przez miesiąc i 20 dni stała oraz obrastała na wodach Seixal. Serdeczny znajomy Amerykanin, Patrick z własnoręcznie odremontowanego hallberga rassy 35 z 1974 r., czekał już na mnie i w tydzień później, po moim ostatecznym przygotowaniu, zaprowiantowaniu i pożegnaniu się z Seixal, z którym związałem się na cztery miesiące, byliśmy gotowi do drogi. Przez pierwsze tygodnie żeglowaliśmy, zatrzymując się koło siebie – zanim Patrick musiał nieco przyspieszyć zgodnie ze swoim planem. Ja nie odczuwałem presji czasu, był wrzesień – na Karaiby chciałem wypłynąć dopiero w grudniu (piszę niniejszy tekst 23 grudnia 2015 r. w Las Palmas de Gran Canaria, a przede mną jeszcze Cape Verde – tak właśnie działają plany).
Cały artykuł przeczytasz w Jachtingu 2/2016. Dostęp online do numeru w cenie 9.90 PLN