Za namową wydawcy podzielę się kilkoma z nielicznych przypadków, jakie przydarzyły mi się podczas żeglowania.
Oto jeden z nich:
Miejsce akcji: najmniejszy port jachtowy w Neapolu.
Czas akcji: jeden z letnich miesięcy 2011 r.
Aktorzy: 16-tonowy jacht do żeglugi oceanicznej, załoga i skipper.
W roli głównej: silnik marki V...
AKT I
Obsadzony ośmioosobową załogą jacht kończy drugi w tym sezonie tygodniowy rejs po wodach Morza Tyrreńskiego. Zdążyłam już poznać niedomagania jednostki i gasnącego czasem na wolnych obrotach silnika, zatem manewry wykonuję, przewidując tego typu zdarzenia. Ponieważ żaden port w Neapolu nie raczył odpowiedzieć na nasze wywołanie przez VHF, to szukając wolnego miejsca, zawijamy do trzeciej już mariny
w ciągu ostatnich dwóch godzin. Tym razem porcik jest naprawdę mały. Ale próbujemy w nim zacumować. Jest gęsto i ciasno, ale widzimy wolne miejsce, więc składamy się elegancko pomiędzy inne jachty, zacieśniając cyrkulację na biegu wstecznym. Rufa już przy pomoście, a cumy prawie podane, aż tu nagle zjawia się ktoś i informuje nas, że to miejsce jest zajęte, że jest prywatne i że na dwie noce nie ma w porcie innego.
AKT II
Zawiedzeni, choć jeszcze z nadzieją, że być może jest wolne miejsce w jeszcze jednym porciku w Neapolu, odchodzimy od kei. Daję maleńką naprzód, by wysunąć się spomiędzy ślicznych prywatnych jachtów, oraz by ponownie zacieśnić cyrkulację na biegu wstecznym i wyjść z porciku. Po kilku sekundach ciekawostka – silnik sam zwiększa obroty. Nikt nie potrącił manetki, nikt się o nią nie oparł, jest cały czas w położeniu, w jakim ją ustawiłam. Pomimo to silnik nadal nabiera obrotów, przestawiam więc manetkę na luz i... nic. Motor wciąż wchodzi na coraz wyższe obroty i zaczyna napędzać jacht. Wszystko dzieje się w ciągu sekund. Nie ma czasu na walkę z manetką, najwyraźniej została uszkodzona, trzeba skupić się na manewrze, aby zmieścić się
„na raz”, tam gdzie było ciasno „na trzy razy”. Zimna krew, precyzja i... udało się, a załoga nawet słowem nie
pisnęła. Ciekawe, co pomyślał o krewkich Polakach ów człowiek z kei, bo jak się okazało później, załoga myślała, że tak miało być, bo się zdenerwowałam i dałam po garach. Fakt, widzieli już parę dni wcześniej, w Nettuno, zdecydowany manewr podejścia: cała wstecz, rufą do kei, po czym cała naprzód i luz, cumy na keję i tak stoimy, a silnik... zdechł. Cóż wtedy, po wejściu do Nettuno okazało się, że motor gaśnie na wolnych obrotach, więc
manewr musiał być wykonany „po kozacku”. Patentowany kapitan, będący I oficerem na jachcie, pełniący podczas manewrów funkcję rufowego cumowniczego, stwierdził, że sam nie wytrzymałby tego nerwowo. A to nad wyraz spokojny człowiek. Ale wracajmy do Neapolu.
AKT III
Manewr się udał, ale bez zapasu. Gdybyśmy się nie zmieścili, można by było najwyżej celować w napięte cumy innych jachtów, byle nie w ich burty. Uważny czytelnik zauważy, że można było wyłączyć silnik – i słusznie. Tylko że... nie udało się, bo cięgło dekompresji silnika wysokoprężnego nie zadziałało. (!) Krótko opisując sytuację, wyglądało to tak: w ciasnym porcie, manewrując ponad 16-tonowym jachtem, zostaliśmy z silnikiem pracującym cała naprzód, bez możliwości jego wyłączenia! Powiesz, że jeszcze brakowało torpedy płynącej w burtę – ale aż
tak źle nie było, choć przyznaję się, że jedno niecenzuralne słowo przeleciało mi przez kokpit. W zaistniałej sytuacji nie zostało nic innego, jak wycelować dziobem pomiędzy główki porciku i wyprowadzić jacht na otwartą wodę. Tak też uczyniłam. Po wyjściu za główki postawiłam sternika za sterem z przykazanym kursem i uwagą na statki, a sama rzuciłam się do zejściówki. Po podniesieniu schodków ukazał się wyjący na najwyższych
możliwych obrotach czterocylindrowy motor. Wiedząc, że ma tendencję do przegrzewania się nawet na średnich obrotach, bałam się, iż gotów jest eksplodować, więc zamknęłam klapę i wskoczyłam do prawej hundkoi. Nie po to, żeby położyć się spać, oj, nie. Jedyną drogą, aby dostać się do silnika z boku i od tyłu (bo tam zamocowane były dźwignia gazu i zawór dekompresji), była klapa w hundkoi. Żeby nie było tak prosto, to aby otworzyć klapę, należało rozebrać część zabudowy koi! W tej naglącej sytuacji zajęło mi to najwyżej 30 sekund. Wyposażona
w śrubokręt i kombinerki (żeby się nie poparzyć i nie uszkodzić palców) dostałam się do komory silnika, chwyciłam za zawór i zdekompresowałam szalonego diesla. Nastała cisza...
SMACZEK
Mechanika opiekującego się „etatowo” opisanym silnikiem poznałam już wcześniej. Przychodził do maszyny, doglądał diesla i mądrzył się, gdy dwa–trzy tygodnie wcześniej przygotowywaliśmy jacht do sezonu. Starałam się wtedy nie wchodzić mu w jego działkę i tylko ogólnie obejrzałam silnik.
Owemu mechanikowi i tak chyba trudno było się pogodzić z moją osobą jako szyprem jachtu.
Prowokował wymiany zdań, więc toczyłam z nim kulturalne, choć cięte sprzeczki, dając mnóstwo radości pozostałym obecnym. Nie powiem, żebym darzyła go sympatią, ale pozdrawiam, może czytuje „Jachting”?
Całą historię przeczytasz w numerze 4/2015 Jachtingu. W cenie 9.90 zł dostęp online do czasopisma.