Tym razem szkuner Down North zatonął w szczecińskiej marinie przy Wyspie Grodzkiej. Jacht zaczął się przechylać w sobotę wieczorem, by w niedzielę spocząć na dnie. Z wraku wydobywa się paliwo, służby założyły specjalne zapory, by zapobiec rozprzestrzenianiu się zanieczyszczeń ekologicznych. Właściciel jachtu przebywa za granicą. Żaglowiej pływał pod banderą kanadyjską (w ten sposób nie podlegał polskim przeglądom i nadzorowi bezpieczeństwa), odbywał rejsy z turystami.
Down North zatonął już wcześniej, w maju 2015 wywrócił się na Zatoce Pomorskiej. Wywrócił się, a państwowa komisja badania wypadków morskich za przyczynę wypadku uznała "silny wiatr", o sile 7B. Down North został zbudowany do eksplorowania okolic Grenlandii i ma specyficzną budowę, o odmiennej stateczności. W rejsie w 2015 jacht niósł też duże ilości zapasów na północny rejs. W czasie wypadku zginął Leszek Bohl, który wtedy dostał ataku serca.
Można się też chwilę zastanowić nad sprawnością polskich Urzędów Morskich - każdorazowo oczekuje się, że taki statek (również zanieczyszczający środowisko) zostanie wydobyty przez właściciela. Często trwa to miesiącami lub latami, zwłaszcza, gdy właściciel przebywa za granicą i nie chce ponieść wysokich kosztów akcji. W gdańskiej marinie od miesięcy leży zatopiony drewniany jacht motorowy, a przy jednym ze stoczniowych nabrzeży - latarniowiec, który miał zostać restauracją. Równocześnie odpowiedzialności unikają zarządzający marinami, którzy dozwolili postój jachtów bez polisy OC. Wydaje się, że w takiej sytuacji jednostkę powinien podjąć Urząd Morski, a kosztami obciążyć ubezpieczyciela lub zarządcę mariny.
fot. Tomasz Owsik-Kozłowski