Atmosferę panującą na pokładzie Sputnika II najlepiej opisuje nadesłana do naszej redakcji relacja:
- Przepraszam, jakie jest hasło do wi-fi w waszej marinie?
- Glenlivet – odpowiedział przemiły Młodszy Bosman, pilnujący „porządku” w Marina Del Sole w Cagliari na Sardynii, najbardziej chaotycznej, hippisowsko-pirackiej przystani jaką kiedykolwiek widziałem. Wewnątrz prowizorycznego namiotu, w którym mieścił się bar i biuro jednocześnie, między stosami książek do wymiany, gazet i innych rupieci o nieustalonym przeznaczeniu wylegiwały się trzy wielkie psy Bosmana.
- Glenlivet?
- Tak, tak samo jak nazwa tej piętnastoletniej whisky, która stoi na barze.
- No tak, po co komplikować proste sprawy. Bardzo nam się tu u was podoba, czy to jest prywatny port?
- Tak, sami tu rządzimy i dbamy o to, żeby każdy żeglarz czuł się u nas jak w domu. Wielu tak się spodobało, że mieszkają na jachtach cały rok. Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. To jest miejsce dla żeglarzy, a nie dla właścicieli luksusowych jachtów pod krawatem. Mamy tu między innymi Niemców, Norwegów, Francuzów, Brytyjczyków, Finów i Holendrów.
Ponownie rozejrzałem się dookoła. Mój wzrok zatrzymał się na tak kiczowatym, że aż uroczym portrecie Starszego Bosmana tulącego w ramionach jednego ze swoich wielkich psiaków.
- W takim razie szkoda, że zostajemy u was tylko cztery dni. Możesz polecić nam jakieś ciekawe miejsca w pobliżu?
Bosman wyciągnął z szuflady z rupieciami ksero mapy miasta i zaczął rysować.
- Tu niedaleko znajdziecie tanie markety. Na tej ulicy jest tani sklep żeglarski, a w centrum jest mnóstwo knajp. Nie sądzę, żeby interesowały was te ekskluzywne. Najlepiej idźcie do rybaka, który ma w parku namiot i sprzedaje tam najlepsze Ricci.
- Ricci? To chyba zdrobnienie od Richard? - zażartował Ray.
- Jeżeli chcecie spróbować prawdziwego smaku morza, to musicie koniecznie zjeść Ricci. Zaraz wam pokażę co to jest - dzięki Google Bosman znalazł zdjęcie jeżowca. Wcześniej nie miałem pojęcia, że coś tak paskudnego można w ogóle jeść. - Jecie to żywe, tylko z winem i chlebem.
Chwilę później siedzieliśmy przy stoliku pod namiotem u rybaka. Przed nami stały trzy tace pełne kolczastych dziwolągów, po cztery euro za porcję, obejmującą także kubek wina i pieczywo.
- O cholera, one się ruszają, jedzcie to szybko bo pouciekają nam z talerzy!
- Muszę zrobić zdjęcie na Facebook, znajomi w Stanach padną jak to zobaczą! – zawołał rozbawiony Ray – Wyobrażacie sobie gościa, który pierwszy postanowił to zjeść? To musiał być niezły świr!
- O kurde, nie wiem czy dam radę, ja nawet nie przepadam za rybami a tu takie coś...
- Nie łam się Marek! Po to tu przypłynęliśmy. Kebaba możesz zjeść wszędzie, a takie coś tylko tutaj.
Z jeżowcami rozprawiliśmy się w kilka minut. Ilość wydłubanego z ruszających się robali miąższu nie zrekompensowała prawdopodobnie energii zużytej na samo ich jedzenie, natomiast wrażenia smakowe były lekko perwersyjne.
- To smakowało jak muł z basenu wędkarskiego w Kamieniu! Nie mam pojęcia po co to jeść. - zawyrokował Marek.
- Ale jakie dobre wino! Jutro przyjdziemy na ośmiornicę.
Cagliari było naszym trzecim przystankiem we Włoszech. Tutaj mieliśmy się rozstać z Markiem, który w poniedziałek wracał do Kamienia po dwóch tygodniach na jachcie. Tego samego dnia oczekiwaliśmy z Rayem na przylot Pawła ze Świnoujścia.
Z Rayem poznałem się przez serwis Crewbay.com, gdzie żeglarze z całego świata umieszczają ogłoszenia o wolnych kojach na swoich jachtach. Początkowo wątpiłem w skuteczność takiego poszukiwania załogi, ale Ray, który jako Sławek wyjechał ponad trzydzieści lat temu z Polski do Bostonu zdecydował się błyskawicznie i potwierdził swój udział w wyprawie kupując natychmiast bilet lotniczy do Barcelony.
Pod Barceloną Sputnik II czekał cierpliwie na naszą trójkę przez trzy zimowe miesiące, które spędziłem w Kamieniu z rodziną. W tym czasie na świecie pojawił się Bruno i sprawił, że te radosne kilkanaście tygodni mignęło mi przed oczami jak kilka dni. Bruno jest jeszcze trochę za mały na zimowe, morskie podróże, ale jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to już w połowie marca przyleci razem z Karoliną do Neapolu na nasz statek kosmiczny, by w wesołym rodzinnym gronie kontynuować swoją pierwszą wielką przygodę. Do tego czasu wakaty na stanowiskach manewrowych obejmują starzy i nowi przyjaciele Sputnik Team.
Do Barcelony przyleciałem kilka dni przed Markiem i Rayem. Jacht wymagał przeglądu po zimie i konserwacji dna. Kilka tygodni wcześniej poinformowałem marinę o swoich planach i prosiłem o rezerwację dźwigu na konkretny dzień. Wyciągnięcie jachtu z wody, czyszczenie dna, malowanie i ponowne wodowanie łajby powinno zająć mi dwa dni. Znając hiszpańskie podejście do pracy i ustalanych terminów zaplanowałem na całą operację pięć dni, po których mieliśmy pożeglować na Minorkę.
- Dzisiaj nie wyciągniemy twojej łodzi, bo jest czwartek, a nie sądzę, żebyś się wyrobił do piątku po południu – zdecydował szef firmy, zarządzającej dźwigiem i remontującej jachty.
- Poradzę sobie, to mały jacht a ja szybko pracuję.
- Nie będziemy ryzykować. Jak nie zdążysz, to w sobotę i w niedzielę mamy tu zamknięte i nie masz prawa przebywać na placu. Wyciągniemy cię w poniedziałek i zwodujemy we wtorek. W zasadzie w ogóle nie powinieneś nocować na jachcie, bo ochrona może się zdenerwować.
- To jest teraz mój dom i nie mam innej możliwości!
- Zawsze możesz wziąć śpiwór i poszukać jakiejś jamy w górach! – próbował żartować Jesus – Wyjątkowo się zgodzę, ale na placu nie dostaniesz wody i prądu a strażnik nie wpuści cię jeżeli wrócisz po godzinie 19.
Miałem więc cztery dni luzu. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo załoga chciała zwiedzać Barcelonę a ja potrzebowałem spokojnej aklimatyzacji. Zająłem się porządkowaniem jachtu i zrobiłem wypad w okoliczne górki. W tym czasie Ray zainstalował się w hotelu i poznawał miasto.
Marek przyleciał w niedzielę i już następnego dnia rano zabraliśmy się za wyciąganie jachtu, które poszło sprawnie.
- Mateusz, właśnie rozmawiałem z Jesusem. Którą chcesz wiadomość? Złą czy złą, bo dobrej nie ma.
- Ja pierdziele tak czułem. Pewnie kretyni popsuli dźwig?
- Zmieniają w nim koła, bo planują wyciągać 125 tonowy jacht i wszystko się przeciągnie przynajmniej do środy. Manana!
Wodowanie rzeczywiście się przeciągnęło, ale do czwartku. W tym czasie pogoda okropnie się popsuła i zaczęliśmy marznąć w nieogrzewanym jachcie żeglującym po betonowym placu.
- Kolejnej nocy w takiej temperaturze nie mam ochoty wytrzymywać. Dostałem od Mikiego przed rejsem świetny mały grzejnik, a ten idiota Jesus mówi, że nie dadzą nam prądu! Jak tylko sobie pójdą, montujemy własną instalację elektryczną i weźmiemy prąd z budy od strażnika. Wszystko mi jedno. To przez nich tu tkwimy jak palec w dupie!
W czwartek wieczorem byliśmy w końcu na wodzie i w kompletnym składzie. Chwilę potem mieliśmy ruszać w morze.
- Straciliśmy kilka dni więcej niż planowałem i teraz nie możemy już wyczekiwać idealnej pogody. Sytuacja jest taka, że na wschodzie szaleje mistral a na zachodzie tramuntana. Jeden i drugi sztorm przekracza 45 węzłów. Za dużo. Ale pomiędzy Barceloną a Minorką jest szeroki na jakieś siedemdziesiąt mil korytarz słabszego wiatru, który powinien być w miarę bezpieczny. Problem w tym, że fale z obu niedalekich sztormów na pewno obejmą nasz korytarz i może być niezłe rodeo. Rzyganie gwarantowane! Na pewno chcecie płynąć? - zapytałem retorycznie przy odprawie.
- Jedziemy! Mam już dosyć tego portu – rzucił Marek.
- Jeżeli to bezpieczne to nie ma problemu. Wybujałem się przez parę lat na kutrach na Georges Bank, dam radę.
Przez dwadzieścia sześć godzin pruliśmy pod samym fokiem prosto na Minorkę. Było obrzydliwie zimno i mokro, a krzyżujące się kilkumetrowe fale ze wschodu i z zachodu wycisnęły ze mnie i Marka wszystkie soki żołądkowe. Ray trzymał się do końca.
- Starożytni Grecy i Rzymianie nie żeglowali po Mare Nostrum od jesieni do wiosny. Już wiem dlaczego! Trzeba mieć nierówno w głowie, żeby się dobrowolnie ładować w taki młyn! To równie urocze jak żeglowanie po Bałtyku w listopadzie, z czym dwa lata temu postanowiłem ostatecznie zerwać. Dobrze, że mam te kalosze Henri Lloyd od Sławka Szwai, bo chyba bym giry odmroził!
Wieczorem dotarliśmy do starożytnego portu Ciutadella na Minorce. O tej porze roku nie udało nam się nawet znaleźć bosmana, żeby zapłacić za postój. Nie rozpaczaliśmy z tego powodu.
Pogoda nadal była paskudna, więc stwierdziliśmy, że wyspę najlepiej będzie zwiedzić samochodem. Nazajutrz łatwo znaleźliśmy wypożyczalnię aut. Poza sezonem auto kosztuje zaledwie dwadzieścia euro za dzień.
Raya przyzwyczajonego do amerykańskich standardów na każdym kroku dziwiły różne europejskie patenty i zwyczaje.
- O cholera co to jest? Samochód?
- Tak Ray, to jest właśnie nasz Matiz! Tym będziemy jeździć! – zaśmiał się Marek – Mam taki sam w domu.
- Jakby mnie koledzy z klubu motocyklowego zobaczyli w czymś takim, to miałbym przesrane. Do końca życia by się ze mnie śmiali! Kto to wymyślił? - Ray wcisnął się na fotel kierowcy – A biegi? Nie ma automatu? O shit... No dobra, jakoś damy radę.
Minorka ma około pięćdziesięciu kilometrów długości więc całą wyspę wzdłuż i wszerz zjeździliśmy w ciągu jednego dnia. Największą atrakcją wyspy są jej wspaniałe plaże, ale w lutym trudno się nimi cieszyć, więc skupiliśmy się na głównych miejscowościach i megalitycznych pozostałościach po prehistorycznych kulturach, o których niewiele dziś wiadomo. Nie trzeba się nawet specjalnie wysilać, żeby znaleźć nieźle zachowane ruiny struktur z drugiego tysiąclecia przed naszą erą zwanych tutaj „La Naveta” będących grobowcami w formie piramidy, czy „Taula” w formie kamiennej litery T, które najprawdopodobniej służyły za ołtarze. Nie brakuje też jaskiń i innych struktur o nie do końca wyjaśnionym przeznaczeniu. Zniknęli ich budowniczowie, którzy zabrali ze sobą tajemnice pierwszych kultur śródziemnomorskich. Kim byli? Skąd przybyli i jak wyglądali? Dzisiaj możemy się tego jedynie domyślać.
- Widzieliśmy dzisiaj bardzo dużo starych dziur! Wow, u nas w Bostonie najstarszy zabytek to trzystuletni bar z ostrygami i wódą otwarty do dziś.
Po intensywnym dniu postanowiliśmy odpocząć w małej kawiarni przy głównym rynku Ciutadella. Ray zamówił icecaffe. Barman chyba nie do końca rozumiał po angielsku.
- O kurde! Co ja mam z tym zrobić? Co on sobie wyobrażał, że ja z tym zrobię? O co mu chodziło?
Przed Rayem stała gorąca filiżanka kawy a obok druga... pełna lodu...
- Haha, ciesz się, że nie dostałeś „hiszpańskiego ciastka” - zażartowałem, wspominając reklamę ciastkarni, którą mijaliśmy rano. Jej szyld zdobiło ręcznie namalowane ciasteczko, najbardziej ze wszystkiego przypominające po prostu ludzką kupę...
Kolejny dzień minął nam pod znakiem pięknej żeglugi do głównego portu wyspy – Mahón. Tam ostatecznie przygotowaliśmy się do długiego, bo liczącego ok. 250 mil przeskoku na włoską Sardynię. Sztormy wywiały się ostatecznie i mieliśmy perspektywę przynajmniej dwóch pełnych dób jazdy na silniku. Co w takiej sytuacji robić na jachcie, kiedy nawet sterowanie można powierzyć automatycznemu pilotowi? Spać, jeść, czytać książki i rozmawiać.
Tym razem mieliśmy eksperymentalne ale, rewelacyjne menu. Jakiś miesiąc przed moim wylotem przygotowaliśmy z Karoliną w domowej kuchni około 120 posiłków obiadowych, takich jak gulasz, sos chiński, sos boloński, kurczak po indyjsku czy karkówka w mleku kokosowym. Do tej pory przygotowywałem głównie weki w słoikach, ale tym razem porozumiałem się z kaliską firmą Elena – Kolagenum, która podjęła się liofilizacji ugotowanych przez nas i zamrożonych potraw. Dzięki temu mogłem zamienić 60 kilo jedzenia w 18 kilo liofilizatów, nadających się do transportu lotniczego i błyskawicznego przygotowania polegającego na dolaniu wody i dodaniu świeżo ugotowanego ryżu czy makaronu. Wcześniej jedliśmy już świetne liofilizaty Lyofood, ale tym razem mogliśmy ugotować posiłki tak jak sami lubimy i jednocześnie obniżyć koszt ich przygotowania. Załoga była zachwycona. Jedzenie smakowało jak najlepsza domowa kuchnia.
Pierwszym miejscem, do którego zawinęliśmy na Sardynii po dwóch dobach na silniku był mały porcik rybacko-przeładunkowy Porte Ponte Romano, zawdzięczający swoją nazwę znajdującemu się tutaj kamiennemu rzymskiemu mostowi. Niestety port nie oferował nam niczego poza darmową keją. Nie było ani prądu, ani nawet toalet. Wiał przeciwny wiatr więc zmuszeni byliśmy spędzić tu dwa dni. Nieopodal znajdowało się rybackie miasteczko Sant Antioco i tam spodziewaliśmy się znaleźć nieliczne atrakcje.
- Miejscowość jest ciekawa. Nikt się nie spieszy, przy barze zajęte wszystkie miejsca ale nikt niczego nie zamawia, wszyscy jarają szlugi. Barman się nie wkurza. Jak oni tu żyją? Skąd mają pieniądze? - dziwił się Ray.
- Myślę, że jak przyjdziemy wieczorem do baru Colombo, to wszystkiego się dowiemy. Mimo bariery językowej.
- Ok, ale najpierw zjedzmy jakieś owoce morza w barze na kei. Ciekawe co mają.
Weszliśmy do pustej restauracji z bogatym morskim menu.
- Co Pani może nam polecić? - spytał Ray.
- Teraz tylko kalmary.
- A nic innego nie ma?
- Nie. Teraz są kalmary. O dwunastej będą mule, potem może ośmiornica, potem jest przerwa, potem znowu otwieramy, potem jest zamknięte a potem otwarte od dwudziestej.
- O shit... chyba musimy sobie rozpisać rozkład jazdy. Poproszę kalmary i piwo.
To były najlepsze kalmary jakie kiedykolwiek jedliśmy. Nie było co narzekać na brak wyboru. Miejscowi wiedzą co i kiedy jest najlepsze.
Wieczorem odwiedziliśmy kilka miejscowych barów. W pierwszym rybacy od razu postawili kolejkę lokalnego piwa i wciągnęli nas w wir swoich emocjonujących spraw, wymagających ekspresyjnego gestykulowania, głośnego śmiechu, krzyku i wzruszenia.
- Te malutkie radosne ludziki są niesamowite, ale chodźmy do baru Colombo, tam chyba zebrała się większa ekipa.
Ruszyliśmy spierając się po drodze czy nazwa knajpy wzięła się od Kolumba czy od nazwiska inspektora z serialu kryminalnego. Wątpliwości rozwiały wymalowane na ścianie knajpy trzy karawele dobijające do brzegów nowego świata.
- Dziadku ile masz lat?
- Osiemdziesiąt! Uwielbiam Polaków, miałem kiedyś wspaniałą kobietę w Gdańsku... Teresa... Teresa Jakubowska. Ahhh... - oczy starego marynarza się zaszkliły.
- Haha, nie wierzcie mu w ani jedno słowo i nie stawiajcie mu więcej piwa! Krzyknął ktoś grający w karty przy stoliku.
- Opowiadaj, opowiadaj.
Nie wszystko udało się przetłumaczyć, ale słowa nie zawsze są potrzebne. Otoczeni grupką radosnych Włochów spędziliśmy wspaniały wieczór.
Wracając na jacht czekały na nas jeszcze dwie niespodzianki. Najlepsza na świecie pizza i serdeczne powitanie zgotowane nam przez portowego stróża nocnego, który czuł się w obowiązku poczęstować nas własnoręcznie ważonym, doskonałym białym winem.
- Raymondo, Marco, Mateo! Jesteśmy teraz przyjaciółmi! Czujcie się jak u siebie w domu!
Następnego dnia żeglowaliśmy już do położonego między górami portu Teulada, oferującego poza porządną mariną tylko piękne widoki. Do najbliższej miejscowości jest stamtąd osiem kilometrów.
- Do tej pory się zastanawiam co się wczoraj wydarzyło! Nie mogę tego przetrawić, to było niesamowite! - zachwycał się Marek wspominając po drodze poprzedni wieczór.
- To Sardynia! Po to tu przypłynęliśmy. Wspaniała kraina, wspaniałych ludzi.
inf. Mateusz Stodulski
fot. Sputnik Team