Za kilkanaście tygodni kolejny rejs na Karaibach. Już czuję, jak czas przyspiesza i na kolejne niecierpiące zwłoki sprawy przed wypłynięciem jest go coraz mniej. I tak go zabraknie ostatniej nocy przed wylotem, gdy w czasie pakowania pominiemy tych kilka najważniejszych drobiazgów, o których w chwili olśnienia (siedząc już w samolocie) gdzieś na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nagle sobie przypomnimy. Oczekiwanie na odprawę przed lotem dłuży się niemiłosiernie, ale kiedy w Paryżu czekamy na kolejny odwołany autobus, który ma nas przewieźć z CDG na lotnisko ORY , przyspiesza i to dość nerwowo. Nawet w siąpiącym deszczu czas rozgrzewa wyobraźnię, zaczyna upływać coraz szybciej w zgodzie z rosnącym tętnem. Kiedy sytuacja zaczyna się robić naprawdę nerwowa, podjeżdża wreszcie autobus i gdy jedziemy przez zatłoczone obwodnice, wszyscy dziwią się, jak wolno jedzie nasz kierowca, a jak szybko ucieka czas. W ostatniej chwili zziajani stajemy w kolejce do odprawy i czas… znowu zaczyna ziewać.
W momencie startu samolotu czas w ogóle nie płynie. Rozpędzona maszyna z poderwanym do góry nosem wzbija się pod ostrym kątem w niebo, a Ty z kolanami na wysokości oczu myślisz, że to tylko chwila. Dopiero kiedy na wyświetlaczach pojawia się komunikat kapitana, że już można odpiąć pasy, zaczynasz funkcjonować w normalnym rytmie kolejnych posiłków serwowanych na pokładzie jumbo-jeta. Zdrzemnąłem się chwilę gdzieś nad oceanem, umknęło mi półtorej godziny. Jeszcze w samolocie, tuż przed lądowaniem, gdy lecimy nad Martyniką w stronę zachodzącego słońca, czas zwalnia. Tyle widoków trzeba zobaczyć, tyle nowych obrazów zarejestrować. Rozpoznać tropikalne zapachy po wyjściu z klimatyzowanej strefy lotniska, nacieszyć się pierwszym widokiem zachodzącego w asyście niesamowicie zażółconych chmur słońca.
Dzień wylotu z Polski jest najdłuższym dniem całej wyprawy, może dlatego, że wstajemy tak wcześnie. Na lotnisku trzeba być około szóstej rano, kładziemy się spać po tamtej stronie południka zero o sześć godzin później niż zwykle. Nie ma obaw, w drodze powrotnej będzie nam się wydawało, że podróż jest odpowiednio krótsza, choć w powietrzu tak naprawdę spędzimy więcej czasu.
W czasie rejsu czas biegnie w miarę równo pomiędzy wschodami i zachodami słońca dzielącymi dobę w miarę równo na 12-godzinne porcje dnia i nocy. Dla nas dni są tu zbyt krótkie, a noce zbyt szybko się zaczynają. Poczucie czasu zaczyna znowu wariować pod koniec każdego z rejsów. Zdumiewające, jak czas chytrze podsuwa mi kolejne minuty żeglugi w przesmykach pomiędzy wyspami. Minuty niezauważalnie zamieniają się w kwadranse i wreszcie w godziny. Jeszcze powinienem sfotografować latające ryby, które oszukują grawitację i szybują o wiele za długo, niżby to wynikało z prostego doświadczenia puszczania jaskółek. No tak – lecą pod wiatr, 50, 60, 80, 150, 200 metrów. Jeszcze powinienem wpisać waypointy z wczoraj. To już? Wpływamy w cień wiatrowy Dominiki. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na samotną Diamond Rock. Jeszcze tylko ostatni raz zmoczy nas ciepły rzęsisty deszcz. Ostatni, najkrótszy etap przed nami. Jacht zwalnia. Myśli przelatują jedna po drugiej.
Cały artykuł przeczytasz w Jachtingu 9/2014. Wersja online dostępna tutaj w cenie 9.90 PLN.