Najbardziej obawiam się przecieków kadłuba spowodowanych najechaniem na jakąś twardą przeszkodę i utraty steru, co zdarza się przy okazji takiej kolizji. Na szczęście jak dotąd nic takiego mi się nie przytrafiło, ale dobrze jest wiedzieć, jak sobie radzić w takich wypadkach. Dobrą pomocą może być lektura „Utraconych jachtów” Paula Geldera, gdzie autor zawarł autentyczne relacje żeglarzy, którym przytrafiły się różne nieszczęścia, w tym wspomniane te najdotkliwsze.
Mnie spotykały nieszczęścia mniejszego kalibru i za każdym razem udawało mi się im sprostać. Były to uszkodzenia żagli, awarie takielunku z utratą masztu włącznie bądź różne usterki silnika czy szerzej układu napędowego.
Nieszczelny tłumik
Pierwszej awarii doświadczyłem, idąc nocą z Helu do Gdyni. Podpieraliśmy się wówczas kataryną, bo wiatr gdzieś przepadł z wieczora. Dzieci spały pod dekiem, a ja, siedząc za sterem, poczułem nagle woń spalin. Zajrzałem do zejściówki, a tam jeszcze większy smród. Gdy poprosiłem żonę, aby siadła do steru, po wejściu do kabiny oprócz dymu dostrzegłem również, że podłoga jest mokra. Po jej podniesieniu ujrzałem chlupiącą w zęzach wodę. Nie czekając długo, chwyciłem za czerpak i energicznymi ruchami zacząłem napełniać, a następnie opróżniać kolejne wiadra. Wody zaczęło ubywać, ale wystarczyło, że zaprzestałem na chwilę tej czynności, a wody znowu przybywało. Gdy przez chwilę było jej nieco mniej, szczęśliwie dostrzegłem, skąd ona napływa. Wyraźnie pochodziła z części rufowej. Gdy podniosłem materac w hundkoi, wszystko stało się jasne. Przyczyną naszych kłopotów był tłumik. Okazało się bowiem, że puścił spaw i podczas pracy silnika przez tę nieszczelność do wnętrza łodzi uchodziły nie tylko spaliny, ale i woda z zewnętrznego obiegu chłodzenia.
Sytuacja została więc szybko opanowana i to własnymi siłami. Najważniejsze, że w miarę szybko udało się ustalić źródło przecieku. Z literatury wiem, że w zasadzie od tego powinno się zaczynać walkę z przeciekiem. Na swoim przykładzie mogę jedynie potwierdzić, że szybkie ustalenie źródła przecieku może nie zawsze gwarantuje pełen sukces, ale znacząco podnosi prawdopodobieństwo zapanowania nad nieszczęściem. Od tamtego zdarzenia często zaglądam do komory silnika i do zęz. Lepiej nie czekać, aż w kabinie pojawi się smród spalin.
No i po maszcie
Bardziej dramatyczny przebieg miała utrata masztu, której doświadczyłem przed dziesięciu laty pod Rozewiem. Wiało wtedy tęgo i jak można się domyślać, „w mordę”. Wczesnym rankiem wyszliśmy z Władysławowa, kierując się na zachód, do Łeby. Do Rozewia, gdy żeglowaliśmy pod osłoną lądu, szło nam nieźle, ale gdy tylko wyszliśmy zza przylądka, przeciwny wiatr i fala dały się nam we znaki.
Płynęliśmy wtedy z żoną i naszym synem Alkiem niewielkim, bo zaledwie sześciometrowym conradem 600 o wdzięcznej nazwie „Paula”. Maszt na tych dzielnych jachcikach montowany jest bezpośrednio na deku, podpierany od spodu na pilersie. Właśnie zdążyliśmy głębiej zarefować grota. Alek zszedł pod pokład i wydawało się, że ostro halsując pod wiatr, jakoś doczłapiemy się do Łeby. Nic z tego! Towarzyszący nam dotąd hałas powodowany napierającym wiatrem i falą zastąpiła nagła cisza. Łódka natychmiast się wyprostowała, a następnie zaczęła się kolebać na fali. Na deku pojawiło się kłębowisko linek, a zwalony na burtę w połowie złamany maszt, trzymany w całości płótnem żagli, dyndał swobodnie po zawietrznej. Alek natychmiast pojawił się w kokpicie i my we dwójkę, jak rybacy sieci – szczęśliwie wyłowiliśmy z wody cały ten bajzel.
Upewniwszy się, że żadna linka nie weszła nam pod kil, po związaniu wszystkiego krawatami odpaliłem silnik i o własnych siłach wróciliśmy do Władysławowa. Tam na nabrzeżu zdemontowaliśmy kikut masztu i uwiązaliśmy go w dwóch częściach na burcie. Dyżurny bosman coś tam burczał pod nosem, ale widząc, że panujemy nad sytuacją, nie stawiał oporu przed wyjściem z portu. Pognaliśmy więc na silniku z wiatrem i falą do Helu, a następnie do Gdańska.
Przyczyną katastrofy był trzpień, który niezabezpieczony ściętą przy uderzeniu fali zawleczką wysunął się ze sztagownika. Utrata sztagu przy kursie na wiatr musiała się skończyć runięciem masztu. To, że przy okazji maszt się złamał, wynikło zapewne z jego osłabienia spowodowanego wcześniejszym wygięciem i prostowaniem, o czym dowiedziałem się po czasie od armatora jednostki. Kto wie, czy gdybym trochę wcześniej, tj. jeszcze przed minięciem przylądka, czyli przed uderzeniem wiatru i fali nie zarefował głębiej grota, katastrofa byłaby do uniknięcia. Oczywiście zmęczenie materiału zawsze może się zdarzyć. Rzecz w tym, aby nie forsować niepotrzebnie takielunku. Odtąd wiem to na pewno.
Więcej na ten temat można przeczytać w Jachtingu 4-5/2016. Dostęp on-line do całego numeru tutaj w cenie 7.00 PLN.
Fot. autor