Istotnie, książka to nie jest dziennik pokładowy. Okoliczności, przemyślenia, wnioski i opinie mogą być ciekawsze od samego wydarzenia. Jeszcze raz dziękuję za szczere uwagi i słowa otuchy. Równie serdecznie dziękuję wszystkim innym za życzliwe porady.
Albert, przyjaciel z oceanu nie pretenduje do miana podręcznika. Wyrażone opinie są moim subiektywnym spojrzeniem. Jedynym materiałem źródłowym były moje osobiste notatki. Zdjęcia i rysunki również pochodzą z mojego archiwum, chyba że jest zaznaczone inaczej.
Mieszanina sprzecznych uczuć przed wyjściem na ocean przypominała mi za każdym razem nastrój przy wsiadaniu do samolotu ze spadochronem na plecach. Wprawdzie emocje nie były aż tak intensywne, ale przygoda, która czekała za falochronem, zaczynała podniecać już poprzedniego dnia. Niepokój oczekiwania wzrastał z godziny na godzinę. Marzenie, któremu tak wiele podporządkowałem, stawało się rzeczywistością, ale dominującym uczuciem był strach. Często strach nie pozwalał mi zasnąć. Pogłębiało to oczywiście nastrój, od którego usiłowałem się wyswobodzić. Aby jak najszybciej wyrwać się z tego błędnego koła, wielokrotnie wychodziłem w morze przed świtem; kilkakrotnie w środku nocy.
Wkrótce po podniesieniu żagli, kiedy ucichł hałas silnika i Mighty Chicken nabrała prędkości na pierwszym halsie, nastrój raptownie się poprawiał. Przed pierwszym zmierzchem po lądzie zazwyczaj nie było ani śladu, a następnego dnia wszystko toczyło się już normalnym trybem. Strach przed nieznanym ustępował miejsca bardziej specyficznym obawom: kolizji, kontuzji, której nie będę w stanie przezwyciężyć, lub awarii, z którą sobie nie poradzę, chociaż na lądzie wydawało się, że na wszystko miałem gotową receptę.
Huśtawka tych nastrojów przed samotnym rejsem dookoła świata rozpoczęła się znacznie wcześniej. Wprawdzie przygotowania postępowały bez większych problemów i kilku kolegów podało pomocną dłoń przy przeglądzie takielunku, ale lista innych konieczności i drobnostek nie chciała się kurczyć. Kiedy uporałem się z jedną sprawą, dwie inne wskakiwały na jej miejsce, a przygotowanie samego rejsu było tylko częścią większego rozgardiaszu. Michele, po utracie w nieprzyjemnych okolicznościach własnego biznesu, zaabsorbowana nową pracą robiła równolegle listę domowych obowiązków, którymi normalnie ja się zajmowałem. Chciała wiedzieć dokładnie i przetrenować, jak uruchomić ogrzewanie, gdzie należy się „doczołgać”, aby odciąć na zimę wodę do hydrantów w ogrodzie, jak wyjść na dach, gdyby rynna się zatkała itd. Jacek Kromka, przyjaciel od szkoły podstawowej, oferował pomoc, ale Michele chciała być niezależna.
Kilka lat wcześniej na podobnym etapie przygotowań, z biletem lotniczym w jedną stronę w dłoni, zakończył się mój rejs z Le Havre do Vancouveru. Mój pracodawca w ostatniej chwili, zamiast uzgodnionego bezpłatnego urlopu, wręczył mi zwolnienie z pracy, twierdząc, że będzie prościej, jeżeli istniejącą umowę rozwiążemy polubownie, a po moim powrocie spiszemy nową. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak miało być prościej. On też nie potrafił tego wyjaśnić. Była to rozmowa dwóch osób z innych planet. Filozof z Marsa tłumaczył żebrakowi z Venus, że w dobie globalnej ekonomii na matce Ziemi powinien się zapisać na kursy długoterminowego inwestowania. Wcześniej nie mieliśmy nigdy najmniejszych problemów z rozumieniem jeden drugiego. Z inicjatywy tej samej osoby dyskutowaliśmy o możliwości mojego awansu... Pies był zupełnie gdzie indziej pogrzebany, ale o tym mój zwierzchnik już nie chciał więcej rozmawiać.
Przed odlotem musiałem ukończyć raport, którego pisanie przeciągało się ze względu na tak zwane „układy”. Moje konkluzje i rekomendacje, jak problem rozwiązać, co do których nie miałem cienia wątpliwości, nie były na rękę przedsiębiorstwu. Bardzo ważny klient potrzebował do swoich decyzji czegoś zupełnie innego na podkładkę. Nikt nie kwestionował moich wykresów i tabelek. Oczekiwano jedynie bardziej liberalnej interpretacji w tekście, abym na koniec mógł ominąć jedno krótkie słowo „nie”, zmieniając tym moją opinię z negatywnej w pozytywną. Po tygodniach nacisków i „negocjacji” nie uległem presji. Pozostałem stanowczo przy swoim. W moim raporcie pozostawiłem „nie” i raport dałem szefowi. O moim awansie już więcej nie rozmawialiśmy. Trzy miesiące później, na parę tygodni przed uzgodnionym bezpłatnym urlopem, wręczono mi zwolnienie z pracy. Awansował ktoś inny. Z oficjalnego raportu wysłanego do klienta moje nazwisko zniknęło, a „nie” przeistoczyło się w „tak”.
Wahałem się wtedy, czy warto odkładać – a może nawet zupełnie wypuścić z rąk i stracić na zawsze – marzenie, które wreszcie już prawie złapałem w obie dłonie, tylko po to, aby dla zasady dochodzić swoich racji. Świata przecież nie zmienię. Hipokryzji w rozumieniu kwestii etycznych jest wszędzie pod dostatkiem. W duchu starałem się uspokajać samego siebie – wbrew temu, co mi podpowiadał instynkt. A może oni właśnie liczyli na to, że planów już nie zmienię i uwolnią się od mojej wysługi lat, a jeżeli za rok będą mnie potrzebować, to i tak wrócę, bo rachunki z czegoś muszę płacić? Odpuścić im i popłynąć czy stawić temu czoła? Rejs odwołać i pokazać, że się przeliczyli? Z powrotem do pionu postawiła mnie Michele: „Nie rozumiem w takim razie, dlaczego najpierw powiedziałeś im «nie». Gdybyś się nie sprzeciwiał i powiedział «tak», nie byłoby żadnego problemu. Jeżeli nie będzie Cię to gnębiło gdzieś na środku Atlantyku i po powrocie nie będziesz żałował, to nad czym się zastanawiasz? Płyń”. Na drugi dzień odwołałem rejs – z bólem serca i ze stratą części pieniędzy za bilet lotniczy. Zabrałem się do studiowania prawa. Na rok przemieniłem się z inżyniera w adwokata samouka w sporze sądowym. Kosztowało mnie to niesłychanie wiele wysiłku i jeszcze więcej nieprzespanych nocy, ale okazało się kamieniem milowym w moim nowym życiu na drugim końcu świata. Kiedy guzy i siniaki zniknęły, koniec sporu pozostawił mi sporo osobistej satysfakcji. Z Le Havre do Vancouveru popłynąłem rok później.
Rejs dookoła świata też był już raz odłożony z powodu wypadku narciarskiego, z którego w pełni się jeszcze nie wylizałem. Utrudniało to pracę fizyczną przy przygotowaniu łodzi, chociaż po płaskim gruncie chodziłem już normalnie. Mój nowy pracodawca z wyrozumiałością traktował moje żeglarskie potrzeby, ale obawa, że w ostatniej minucie znowu coś się skomplikuje, prześladowała mnie cały czas. Innymi słowy, chociaż okoliczności temu sprzyjały i pieniądze na ten cel miałem odłożone w banku, nie było łatwo wyrwać się z wiru codziennych spraw i wreszcie wyruszyć, a „rozkładu jazdy” rejsu dookoła świata nie sposób zmienić. Jest on bezkompromisowo dyktowany przez warunki pogodowe w różnych rejonach świata.
Fot. arch.: Andrzej Lepiarczyk
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 5-6/2018. Kup wersję online po kliknięciu w link.